Tym razem na tarczy, Cotopaxi nas pokonała. Ale o porażkach też trzeba napisać.
Dzień 7 - wejście do schroniska pod Cotopaxi
Dzisiaj leniwie rozpoczynamy dzień - śniadanie o 9, wyjazd z Huerta Sacha o 11:30.
Na marginesie, jakby ktoś chciał sprawdzić jak się żyje z nieustającym bólem głowy to polecam góry wysokie 😜 Dopóki to nie uniemożliwia funkcjonowania, to jest ok 😉 więc pozostaje się przyzwyczaić.
W planie dzisiaj jedynie 1h podejścia do schroniska na 4800m npm, bo podjeżdżamy wesołym autobusem aż na 4600 na start. Mieliśmy startować już w „skorupach” (butach na atak szczytowy, które są potrzebne na Cotopaxi i na Chimborazo), żeby zminimalizować obciążenie plecaka. Zdecydowaliśmy jednak wejść w normalnych trekkingowych do schroniska, żeby sprawdzić jak będzie się szło z takim obciążeniem (skorupy przypięte do plecaka). Teraz mamy krótkie podejście, więc na pewno damy radę, ale później jest dwa razy dłuższe i trudniejsze podejście pod Chimborazo, na które nie braliśmy tragarza. Lepiej sprawdzić teraz, niż później płakać. Skorupy są potrzebne na lodowiec, na większe zimno i do raków automatycznych. A przy okazji - po czesku raki to koty - dowiedzieliśmy się przypadkowo zaopatrując się na allegro.
W placakach śpiwory i ciepłe kurtki, ciepłe spodnie, ciepła bluza, bielizna merino, łapawice. Ze sprzętu - uprząż, kask, raki, czekan. No i na nogach skorupy. Pierwszy raz, nówki sztuki nieśmigane.
Późny wymarsz i w 50 min dojście do schroniska. „Kolacja” o 17:30, „śniadanie” o 23:30 😅. Taki to tryb mamy. I po co się przestawiać na inną strefę czasową, jak i tak kończymy na naszej? 😂 niestety to daje nam bardzo mało snu przed wymarszem.
No to leżakowanie start o 19, pobudka o 23. Zimno okrótnie, aż z nosa cieknie, najlepiej siedzieć w puchówce wewnątrz schroniska, nawet w jadalni. Mamy koce na śpiwory, więc chyba przetrwamy. Schronisko dużo większe niż to poprzednie i bardziej w stylu schronisk jakie znamy z naszych rejonów. Jesteśmy w jednej wielkiej sali - nasza grupa razem z przewodnikami. Tu już będziemy podzieleni na podzespoły i idziemy z Gabem sami z naszym guidem Robinem.
Dzień 8 - atak szczytowy na Cotopaxi
Ledwo kto pospał, bo o 22 zbierała się na wcześniejsze wyjście jedna para, więc od tej pory już wszyscy się przewracali w śpiworach, co by nie obrywać światłem z czołówki po oczach. Myśmy zdecydowali się wychodzić o tej samej godzinie co reszta, choć powinniśmy wcześniej. Ubrani w cztery warstwy ciuchów wystartowaliśmy o 24:00. Plan - do 4:00 dotrzeć na punkt kontrolny na 5550, a na wschód słońca o 6:00- na szczyt na 5897 m npm, czyli o 2m wyżej niż Kilimandżaro 😄Nasza trasa to ta żółta, przez lodowiec.
No niestety, zaczęło się od problemów z moim lewym butem. Najpierw zaczęła mi drętwieć stopa, więc poluzowałam botek w środku, ale później coś mnie uciskało w łydkę. Przez te poprawki w bucie straciliśmy sporo czasu i zostaliśmy mocno w tyle. Po drodze minęliśmy się z tą parą co wyszła pierwsza, zawrócili do schroniska.
Dość wcześnie założyliśmy raki, bo teren piaszczysto- śnieżny, ale śnieg dobrze zmrożony więc szło się całkiem dobrze. W rękach kijki dla stabilizacji. Przez lodowiec powiązani liną, niektóre odcinki dość strome. Szliśmy powoli, Gab pewnie szedłby szybciej, ale ja noga za nogą. Ale za to Gab na 5 złotych ibupromach i dalej z ogromnym bólem głowy. Wiadomo, że to się z wysokością nie poprawia, tylko w drugą stronę. No i zaczął marudzić, że czas słaby mamy, że i tak nie dojdziemy. Mi się szło juz dobrze, czas był nie najgorszy, bo doszliśmy ok 4:30 na ten punkt mniej więcej 5550. No ale Gab był juź zielony na twarzy, z grymasem nieszczęścia i nie udało się wynegocjować kontynuacji do wschodu słońca „bo to za 2h dopiero”. Dodatkowo najbardziej stromy fragment był tuż przed nami. Zawróciliśmy. Ostatecznie okazało się to dobrą decyzją, bo zmniejszanie wysokości wcale nie zmniejszało bólu głowy u Gaba, a guide powiedział żeby lepiej nie łykał więcej ibupromu. Zejście było bardzo męczące i nie wiem czy nawet jak bym weszła na szczyt, to czy miałabym siłę żeby zejść. Wycof też trzeba wiedzieć kiedy zrobić i jest nieodłącznym elementem gór i wspinania. Przykro, no ale przynajmniej zeszliśmy o własnych siłach, a nie helikopterem. W związku z tym na wschód słońca byliśmy w schronisku i poszliśmy „odpoczywać”. Czyli marznąć, próbując się ogrzać w śpiworach. Gab cierpiąc dodatkowo, w pozycji półsiedzącej, do czasu aż pierwsza dwójka harpaganów zeszła ze szczytu i poratowała ketanolem. Statystyki ostatecznie 5 osób zameldowało się na szczycie, 4 nie.
Dość wcześnie założyliśmy raki, bo teren piaszczysto- śnieżny, ale śnieg dobrze zmrożony więc szło się całkiem dobrze. W rękach kijki dla stabilizacji. Przez lodowiec powiązani liną, niektóre odcinki dość strome. Szliśmy powoli, Gab pewnie szedłby szybciej, ale ja noga za nogą. Ale za to Gab na 5 złotych ibupromach i dalej z ogromnym bólem głowy. Wiadomo, że to się z wysokością nie poprawia, tylko w drugą stronę. No i zaczął marudzić, że czas słaby mamy, że i tak nie dojdziemy. Mi się szło juz dobrze, czas był nie najgorszy, bo doszliśmy ok 4:30 na ten punkt mniej więcej 5550. No ale Gab był juź zielony na twarzy, z grymasem nieszczęścia i nie udało się wynegocjować kontynuacji do wschodu słońca „bo to za 2h dopiero”. Dodatkowo najbardziej stromy fragment był tuż przed nami. Zawróciliśmy. Ostatecznie okazało się to dobrą decyzją, bo zmniejszanie wysokości wcale nie zmniejszało bólu głowy u Gaba, a guide powiedział żeby lepiej nie łykał więcej ibupromu. Zejście było bardzo męczące i nie wiem czy nawet jak bym weszła na szczyt, to czy miałabym siłę żeby zejść. Wycof też trzeba wiedzieć kiedy zrobić i jest nieodłącznym elementem gór i wspinania. Przykro, no ale przynajmniej zeszliśmy o własnych siłach, a nie helikopterem. W związku z tym na wschód słońca byliśmy w schronisku i poszliśmy „odpoczywać”. Czyli marznąć, próbując się ogrzać w śpiworach. Gab cierpiąc dodatkowo, w pozycji półsiedzącej, do czasu aż pierwsza dwójka harpaganów zeszła ze szczytu i poratowała ketanolem. Statystyki ostatecznie 5 osób zameldowało się na szczycie, 4 nie.
Pora na zasłużony(?) odpoczynek w Baños.
Droga do Baños była długa i chyba niewiele ktokolwiek z niej pamięta, bo wszyscy padli. Szczególnie, że byliśmy w ciuchach prosto ze schroniska, a zjeżdżaliśmy do wysokości 1800m npm i prosto w upały, więc teraz gotowaliśmy się jak jajka na twardo w tym autobusie. No ale w końcu będzie ciepło i moczenie tyłków w gorących źródłach, możliwość pójścia na masaż. To taki ekwadorski Lądek Zdrój 😉 tutaj mamy 2 noclegi i jeden pełny dzień restu.
Droga do Baños była długa i chyba niewiele ktokolwiek z niej pamięta, bo wszyscy padli. Szczególnie, że byliśmy w ciuchach prosto ze schroniska, a zjeżdżaliśmy do wysokości 1800m npm i prosto w upały, więc teraz gotowaliśmy się jak jajka na twardo w tym autobusie. No ale w końcu będzie ciepło i moczenie tyłków w gorących źródłach, możliwość pójścia na masaż. To taki ekwadorski Lądek Zdrój 😉 tutaj mamy 2 noclegi i jeden pełny dzień restu.
Comments
Post a Comment