Gruzja- Tuszetia cz.2

 Z samego rana przychodzimy 40 min wcześniej na marszrutkę do Alvani (tam musimy przesiąść się na jeepa do Omalo) a kierowca nam mówi, że brak miejsc i żebyśmy jechali do Telavi! 

Najpierw pomyśleliśmy, że ściema, przecież pusty bus stoi, ale była budka biletowa, a tam babeczka, że „no tickets to Alvani”. No to żeśmy pojechali!  Ale patrzymy- chłopaki do nas machaja, byli wcześniej. No i całe szczęście, bo się okazało, że od razu powiedzieli kierowcy, że będzie nas 4 i jak powiedzieliśmy, że „my to ci od nich” to miejsce dla nas było i bilety w kasie też się zmaterializowały. Uff, jednak pojedziemy. W Alvani już czekał na nas jeep, dogadaliśmy się na 60 lari od głowy a na koniec daliśmy więcej, bo podróż z tym kierowcą była naprawdę spokojna i czuliśmy się bezpieczniej na „Drodze Śmierci” niż na zwykłej drodze z szalonym kierowcą marszrutki do Alvani. Widoki przepiękne, niestety nie zawsze z mojej strony, więc nadmiaru zdjęć nie ma. 

Dojechaliśmy w 4h do Omalo, więc o 16 ruszyliśmy w trasę do Dartlo. Początek trasy ok, bo szlak prowadził przez las, było do pokonania nieco przewyższenia, takie dobre kardio, ale dalej niestety szło się wzdłuż drogi samochodowej w dół (stety;)) do samego Dartlo. Droga dla 4x4 ale turystów dojeżdżających w ten sposób nie brakowało więc zostaliśmy okurzeni równo. Tu trekking w Svanetii wygrywa. Zobaczymy jak będzie dalej. Samo Dartlo- super! Całe miasto jak twierdza z ciemnego kamienia, magia! Ten kamień to łupek, układany bez zaprawy, dachówki z tego samego tworzywa, no ekstra! Klimat jak Winterfell 😍 Chłopaki zaopatrzyli się w czaczę nalewaną do plastikowych butelek, więc mieliśmy lekko zakrapiane, wieczorne Polaków rozmowy. Bez szaleństw, bo następnego dnia próbujemy 28km machnąć. Chłopaki pomimo tego, że mają więcej czasu na trekking, bo kończą w Shatili, uznali że podejmują wyzwanie i też idą, najwyżej dzień dłużej będą w Tibilisi raczyć się winem.


Jesteśmy na poziomie 1800 npm, najwyższy czekający nas punkt to przełęcz Atsuna na wysokości ok 3500. Ale to dopiero za 2 dni :) na razie 28km z 17kg i 22kg na plecach. 

W Dartlo jest niezła knajpa i śniadanie i obiad można zjeść, tym razem i ja się zaopatrzyłam w czaczę, też do 0,5 l plastikowej butelki nalewanej, a że kupiliśmy też puri (gruziński chleb) to Zbyszek podsumował, że prawdziwa słowianka wraca z chlebem i wódą 😈 

Góry pięknie zielone i kwitną we wszystkich kolorach! Flora jest niesamowicie bogata i różnorodna, natomiast fauna nieco zawodzi i to bardzo dosłownie. Są krowy, a jakże, są stada owiec-niestety. Niestety bo te cholerne owce są pilnowane przez cholerne psy pasterskie bez pasterza. I tu jest pies pogrzebany, a w każdym to chętnie byśmy pogrzebali. I tu się okazało jakiego farta mamy, że razem z chłopakami idziemy. Oni ida szybciej, my dreptamy z tyłu, ale zamiast umówionego popasu za 2h stoją i medytują wcześniej. Co jest? No mamy problem- pies nas nie chce przepuścić. O szlag- rzeczywiście jakieś skrzyżowanie kaukaza z pitbullem drze ryja na środku ścieżki. Nie wygląda przyjaźnie, było coś w internetach żeby uważać na psy pasterskie, a na mapce z informacji turystycznej nawet na czerwono zaznaczone miejsca gdzie te cholery można spotkać. Kombinujemy- wycofamy się, poczekamy, owce pójdą (chodź nawet ich nie widzieliśmy). My za górkę, a ta zajadła suka nas od drugiej strony! No to nastroszyliśmy kijki trekkingowe w jej stronę, ale mówimy dobra, przynajmniej nie blokuje już drogi.  O rany, jaka to była mordęga, żeby ominąć to cholerne stado!! Z godzinę nas prowadziła, czasem doskakując na 2 m z zębiskami, ale chyba dzięki temu, że byliśmy w większej grupie to jakoś się udało. Po drodze było jeszcze kilka kundli i czasem po 2-3, ale mniej zajadłe niż ta pierwsza suka. Potem spotkani po drodze Włosi opowiadali, że ten pies skoczył na dziewczynę, ale jej nie pogryzł, byli we dwójkę. Po tym dniu powiem Wam- stada owiec w zasięgu wzroku napawają nas obawą i psują radość z trekkingu. A widoki były dzisiaj obłędne- zielone doliny, wielka przestrzeń, kwitnące łąki i wieże tuszedzkie stojące na graniach i szczytach.

Jednak trochę opóźnienia załapaliśmy przez te pchlarze paskudne, a jeszcze dalej mieliśmy postój przez stado krów prowadzone przez pasterza ścieżką. Musieliśmy zejść byczkom z drogi, bo strasznie bojaźliwe i nie chciały się z nami minąć. No i jednak długość trasy, czas i przewyższenia nas pokonały, nie doszliśmy do obozowiska, znaleźliśmy miejsce wcześniej, jakieś 24km zrobiliśmy. Chłopaki pewnie pocięliby dalej, ale zostali z nami, my już mieliśmy dosyć. Czacza z Dartlo okazała się mocniejsza, podejrzewana o 60%, bez zapity, bo nie ma czym. 

A przy okazji- tu są całe łąki barszczu sosnowskiego, więc ja znów coś załapałam w skarpetki, a chyba od pyłku( bo aktualnie wszystkie pięknie kwitną, k!$#a) prawe oko napuchło mi tak, że po nocy wyglądałam jakby mi Gab ryło obił, tylko sinego koloru brakowało. Za to tym razem byłam przygotowana- tabletki na uczulenie i ruska maść do smarowania i jest dobrze :)



Comments