Rocky Mountains National Park

Jak to w górach bywa- plany planami, a rzeczywistość swoje.


Po dłuuugiej dyskusji ze strażnikiem parku przyszło nam zrewidować plany i całkowicie pozmieniać rezerwacje na backcountry camping (pozwolenia na nocleg w określonym terenie „na dziko”). Okazało się, że trasa którą sobie wybraliśmy i rewelacyjny camping wysoko w górach to w tym momencie zimowe wspinanie z liną i sprzętem, w dodatku częściowo bardzo lawiniastym terenem. Nie musiał nas długo przekonywać do zmiany planów, ale pozostało jeszcze wybrać co i gdzie, bo jednak mamy na dole wiosnę a w górach zimę. 
Musieliśmy też wypożyczyć pojemnik antymisiowy i rakiety śnieżne. Te rakiety to mi tak średnio pasowały, bo to kawał plastiku z metalem, ciężkie to, a co my po śniegu chodzić nie umiemy? No ale niby tam gdzie sobie wybraliśmy pójść, to trzeba. No dobra, weźmiemy, zobaczymy czy użyjemy.
Przez całą sobotę pogoda żyleta, ale przez te wszystkie dojazdy, papierkologie, zmiany planów i meeeega korek na dojeździe na parking pod Bear Lake (no jak w Palenicy Białczańskiej o niewłaściwej porze 😉) to wystartowaliśmy o 14…co oznacza, że znów musieliśmy zmienić plany, bo nie wyrobilibyśmy się. 
Postanowione, idziemy lajtowo do Emerald Lake. Trochę gratów z plecaków wyrzuciliśmy, bo i tak musimy przejść przez parking przy Bear Lake zanim pójdziemy na nocowanie w terenie. Na trasie sporo ludzi w tym masa hindusów. Bardzo duża część osób oczywiście jest totalnie nieprzygotowana na warunki - zasuwają w letnich adidaskach a miejscami śnieg jest naprawdę głęboki a ścieżki wyślizgane. Nie wspominając o rewii mody. U nas raczki sprawdziły się idealnie i też sporo osób miało. 
Hike nie był wymagający, ale dość ciężko się nam szło. Pewnie dlatego, że (już jak tradycja…) tym razem Gab chory, zakatarzony od 2 dni. Liczymy, że górskie rzeźkie powietrze przegna choróbsko 😊 
Po drodze do Emerald są jeszcze Nimph Lake i Dream Lake. Spodziewam się, że w sezonie musi być tu przepięknie i …tłoczno. Obecnie wszystko jest pokryte śniegiem - i szlaki i jeziora. 


Cel wycieczki osiągnęliśmy zbyt szybko 😜 więc postanowiliśmy na powrocie odbić i podejść jeszcze trawersem pod Haiyaha Lake. 
A podejście było niezgorsze, ostatecznie na ok 3200, ale trud został nagrodzony! Najpiękniejsza okolica, otwarta przestrzeń, osłonięta od wszelkich podmuchów a co najważniejsze - nikogo! Na szlaku spotkaliśmy pojedyncze osoby, ale na miejscu już żywej duszy! 


Lawinka


Po długiej przerwie na popas włączyliśmy piąty bieg na drogę powrotną, bo jeszcze czekał nas przepak, przejście kawałek szlaku i znalezienie miejsca na nocleg. To ostatnie okazało się najtrudniejszym zadaniem, bo ogólnie nie można spać w okolicy Bear Lake na dziko. Nie ma żadnych wyznaczonych miejscówek, ale jak się okazało zimą można 😉 Jest jednak małe „ale” - trzeba znaleźć sobie odpowiedni spot na wyznaczonym odcinku szlaku i jak się okazało całkiem wysoko (ok 3100m npm), w bardziej lub mniej stromym lesie. Permit na spanie tu mamy na 2 noce. Byliśmy przekonani, że to całkiem blisko od parkingu i Bear Lake, a się okazało, że z tymi ciężkimi plecakami drapaliśmy się do góry z 1,5h. I przeporosiłam się z rakietami 😅 O rany, jak to ułatwia chodzenie! Wcale się człowiek nie zapada! Poza tym świetnie się nadają jako łopata śnieżna, której oczywiście nie wzięliśmy, bo po co na lajtowe szlaki? No a teren pod namiot sam się nie przygotuje… ukopywanie śniegu, ugniatanie i już po godzinie, po zmierzchu było wszystko gotowe. Obiado-kolację (liofilizowany bigosik na wodzie ze śniegu) zjedliśmy po 21 😅 trochę inaczej sobie wyobrażaliśmy ten lajtowy dzień szczególnie, że następnego wchodzimy na Flattop Mountain i może być męcząco. Tylko jeszcze musimy przetrwać noc, a już jest potwornie zimno! 


Gabryś padł, ja jeszcze „zbierałam siku” przed ostatecznym zakopaniem się po uszy w śpiwór i pisałam relację. Nagle słyszę „tup tup tup tup”. O cholera! Coś podłazi pod namiot! Odgłos jakby się mniej zapadało w śnieg od nas, więc może tylko wilk? Z drugiej strony śnieg bardziej zmrożony teraz…Od jakiegoś czasu cisza, pewnie niucha…nasłuchuję i robię rachunek sumienia czy jakieś jedzenie lub kosmetyki nie zostały w namiocie. Nagle słyszę ten odgłos znowu…a to Gabrysia bąki ze środka śpiwora, po wieczornym bigosie z liofa 😂 uff, mogę iść siku 😆
Ale ale, żeby nie było, że żadne zwierzęta nie urzędowały, to… Gab odniósł pojemnik misiowy tak jak trzeba, z dala od namiotu i zostawił przy nim (całkiem sprytnie) kijka trekkingowego, jakby śnieg zasypał pojemnik to jest szansa, że kijek będzie widać. Rano okazało się, że w nocy znalazł się amator na rączkę od kijka i ją poobgryzał 🙈 a że prawdopodobnie z gałęzi musiał sięgnąć to obstawiam czarną wiewiórkę 😆


Następnego dnia mieliśmy nieco łatwiej, bo zostawiliśmy wszystkie kempingowe i niepotrzebne rzeczy w namiocie. Noc była ciężka, mega zimna, bo mamy puchowe „zwykłe” śpiwory, nie te wyprawowe, ale postanowiliśmy lepiej się przygotować na następną, zimniejszą noc i przespać ją też w namiocie. 
Na lekko idzie się dużo łatwiej, ale trekking był wymagający. Początek zalesionym terenem, później wychodziliśmy na odsłonięty, nieco skalisty, ale całość szlaku pokryta śniegiem. 


Szlak nie jest w ogóle oznaczony. Może ten letni jest, ale zimowy idzie nieco inaczej i wyznaczają go jedynie ślady stóp/skiturów/rakiet. Bez rakiet nie byłoby szansy przejść, szczególnie ostatniego odcinka i muszę wyznać, że od teraz kocham rakiety śnieżne!

Jedynie oboje dowiedzieliśmy się „hard way”, że się w nich nie cofa. Hard way = wywinęliśmy orła 😅 trzeba się obrócić, jako tako w miejscu, ale zawsze iść do przodu.
Jakieś 1km i 350m przewyższenia przed szczytem Gab zaliczył kryzys. Zobaczył ile zostało do przejścia i uznał, że nie da rady. Pewnie i przeziębienie i wysokość zrobiły swoje, bo byliśmy już na 3400m npm, a szczyt jest na 3765m npm.
Po dłuższej przerwie i żelu energetycznym na szczęście odzyskał siły i ostatecznie zdobyliśmy szczyt! Muszę przyznać, że Flattop Mountain ma słuszną nazwę (Płaskoszczyt), bo szczyt wygląda jak pole śnieżne i ma się wrażenie, że końcowe podejście się nigdy nie skończy i ciężko znaleźć prawdziwy wierzchołek. 

Flattop Mountain 3765m npm

Szczyt Flattop Mountain :)


Czas mieliśmy super, pomimo postojów po drodze i raczej wolnego tempa, ale musieliśmy też szybko wrócić do namiotu, bo czeka nas składanie obozu i zejście jeszcze dzisiaj do samochodu. Zaraz, zaraz, jak to, mieliśmy spać w tym zimnie jeszcze, prawda? Tak, ale po drodze złapaliśmy zasięg i sprawdziliśmy pogodę (na szczęście) i wygląda na to, że załamanie pogody ma przyjść tej nocy właśnie. Nad ranem o godzine 6-10 ma być -4, ale wiatr do 100 km/h, więc odczuwalna -18. O nie, tego nie przetrwamy, więc decyzja mogła być tylko jedna. 
Co prawda na wszelkie katastrofy górskie jesteśmy całkiem dobrze przygotowani, a jak się okazało, na super pogodę nie. Prognozy pokazywały pochmurny dzień, to nie zabrałam kremu przeciwsłonecznego. W efekcie Gab przypomina Indianina z polską flagą na czole (od czapki), a ja jak zwykle żula z pod budki z piwem, bo mój dzienny krem miał filtr, ale smarkałam na trasie całkiem sporo. 
Około 15 dotarliśmy do namiotu. Gab potrzebował drzemki, bo wysokość i przeziębienie zrobiły swoje. Do tego jakieś drobne ogarnięcie, składanie obozowiska i jeszcze 1h do parkingu, więc ostatecznie zlądowaliśmy w apartamencie w Estes Park dopiero o 19. Mamy tu aneks kuchenny, więc częściowo będziemy się ogarniać sami. Zostajemy na 3 noce, bo śnieżyce, mrozy i wichury zapowiadane na najbliższe 3 dni. Potem zobaczymy.


Comments