Z lokalnych ciekawostek.
Prawie każda wyspa na Karaibach to oddzielne państwo. Oznacza to dokonywanie odprawy celnej i paszportowej przy każdym przybijaniu do nowej wyspy i przed wyjściem z jej wód. Odprawa na Martynice jest uciążliwa, bo trzeba dane jachtu i załogi wprowadzić do formularza na kompie z francuską klawiaturą. Paszportowej nie trzeba bo to „Europa”. Później powinniśmy dokonać odprawy in/out na Saint Lucii, ale nie było czasu, a kontroli nie mięliśmy. Natomiast kolejne wyspy to jedno państwo- Saint Vincent i Grenadyny i tu już nie zamierzaliśmy ryzykować, w planie kilka dni na wodach i kotwicowiskach. Odprawa na wejście na st Vincent w Chateaubelair- najpierw celna, potem paszportowa, znajduje się w obskurnym budynku, a okienka przypominają więzienie. Trzeba wypełnić druczek ręcznie z info o jachcie, a dzięki temu że posiadaliśmy kopie załogi ze wszystkimi informacjami, wystarczyło załączyć 3 egzemplarze i wnieść skromną opłatę 150$ usd. Zabrali nam dokument wyjścia z Martyniki, dostaliśmy dokument wejścia na St Vincent i po pieczątce z Kupą wpisaną do paszportu. W kierunku powrotnym zatrzymaliśmy się na odprawę w zatoce Wallilabou, gdzie kręcono Piratów z Karaibów i pozostały elementy scenografii. Tu majfrendy były najbardziej zdziercze i upierdliwe. A co do samej odprawy wyjściowej- poszliśmy na celną we trójkę: skiper i dwie baby, bo ostatecznie 1 osoba może całość przeprowadzić. Dwóch chłopaków popłynęło z nami dingą (ponton z silnikiem) na brzeg, bo staliśmy na kotwicy, reszta załogi na pokładzie. Wszyscy głodni, bo o samym śniadaniu, ale odprawa najważniejsza- jak nie tu, to nie zdążymy wrócić na czas na Martynikę. Sama celna poszła w miarę szybko, ale zblazowana (albo ujarana) pani urzędnik powiedziała, że odprawa paszportowa to w wiosce obok, 15 min piechotą. To idziemy pod górę, bo to w kolejnej zatoce wioska i spieszymy się, żeby nam nie zamknęli. Idziemy, idziemy, jest wioska, pytamy-nie tutaj, to na komisariacie w kolejnej wiosce, w kolejnej dolinie, 15 min piechotą. No to góra, dół, w klapeczkach, obcierających sandałach i butach do pływania, bo przecież miało być blisko. Do powrotu zeszło się z 3h, słońce zaszło, ale załatwiliśmy. Z ciekawych rzeczy- posłuchaliśmy próby gospel w kościele, byliśmy przez wszystkich bardzo mile witani, zobaczyliśmy, że poza obskurnymi kotwicowiskami są normalni ludzie i życie muzą, i gandzią płynące :) ze śmiesznych rzeczy- Andrzej jako rasowy skiper zabrał ze sobą zrywkę od silnika dingi, więc nasi towarzysze pozostawieni na brzegu mieli ponton, ale nie mieli jak odpalić silnika. Siedzieli tęsknym wzrokiem spoglądając na jacht i resztę załogi. Trochę się pogłowili, jak głód głębiej zajrzał w.. oczy i wpadli na szczęście na to, że mają do pontonu przytroczone wiosła :)
Co prawda nie mieliśmy okazji zwiedzić pięknie zielonej St Lucii, ale dowiedzieliśmy się, że 14 razy w swojej historii przechodziła z rąk francuskich do angielskich. Najpierw natłukiwali się o nią, później sprzedawali sobie, na koniec okazało się nieopłacalne utrzymywanie wielu zamorskich latyfundiów i miłościwie oddano im niepodległość „macie, bawcie się”.
Tyle z rejsu. Na Martynikę wróciliśmy na czas, choć w porywach do 8 w skali Beauforta było i wrażenie przejażdżki na rollercoasterze. Ułamana śruba okazała się naszym wyczynem, na szczęście ubezpieczenie to pokrywa. Zdejmując banderę odśpiewaliśmy „Białą sukienkę”, wypiliśmy toast i opuściliśmy pokład :)
W Martynice zabawiliśmy 3 dodatkowe dni, a dostać się tu można na dowód- w końcu to "Europa".
Comments
Post a Comment