Następny dzień to w zasadzie dwa dni zlane w jeden i całkiem intensywne. O 6:30 pobudka, o 8:30 start do następnych chatek (Saddle Hut)j. Ok 12 mamy być na miejscu, zjeść obiad i po krótkim odpoczynku wyjście aklimatyzacyjne na Little Meru, 3800. Następnie kolacja i wcześnie spać, bo o północy wyruszamy na Mt Meru, żeby być tam o wschodzie słońca. Schodząc robimy przystanek przy tych samych chatkach, jemy, śpimy ok 1h i schodzimy na raz na sam dół.
Meru w skrócie - 4566m npm, aklimatyzacja w wersji mega skróconej i intensywnej. Teren zróżnicowany, nawet łańcuchy były (nie używaliśmy, ale byli tacy co używali). Zwierzątka jakieś są - małpy, bawoły, dik-diki, góralki drzewne 😏 Widok na Mt Kilimandżaro o wschodzie słońca -niesamowity! Ale możliwe, że mieliśmy farta. Ogolnie dla wybierających się na Kili to ciekawa opcja aklimatyzacyjna.
Albo za mało wypiłam wody dzień wcześniej (nasza ekipa sie nie ogarnela i nie uzupełniła nam bukłaków na czas, donieśli później, ale przez to dużo mniej piliśmy) albo aklimatyzacja w tej ekspresowej formie była zbyt ekspresowa. Gab miał zjazd chwilę wcześniej, zjadł coś i przeszło, ja pod koniec. Wystartowaliśmy o 1 w nocy z czołówkami i do samego szczytu bez nich nie było nic widać. Po tym doświadczeniu przejdę w nocy po wszystkim. Łańcuchy też. Chociaż nie mamy pojęcia jak nasz przewodnik odnajdował drogę, bo to taki scrummbling (takie skrobanie się czasem po skałach, dla wtajemniczonych teren dwójkowy) był momentami, ale oznaczony od czasu do czasu zieloną farbą. Na końcówce myślałam, że a) nie dam rady, nie wejdę, zwymiotuję b) nie zdążymy na wschód słońca przeze mnie. Żadne z tego się nie zadarzyło a widok na Kilimanjaro o wschodzie słońca był warty niedogodności!
Jak wiadomo, wejście to połowa sukcesu. Trasa w dół dość męcząca, momentami powolna i dopiero zobaczyliśmy po czym szliśmy 😁 Super widoki na kalderę wulkanu, po szczycie której szliśmy i na stożek wulkaniczny w środku! Meru to oczywiście wulkan, jak i Kilimanjaro i wszystkie góry i pagórki w okolicy.
Do bazy doszliśmy przed 10, więc czas bardzo dobry, ale okazało się, że o 11 schodzimy dalej, a tu wszystko zależy od Pana Rangera. Część osób zostawała na noc, bo jest możliwa opcja 4-ro dniowa. Na dół schodziła polska grupa (7os), 2 Słowenki (które zamierzają wjechać na Kili na rowerach), para z UK i my. No i tyle z „odpoczynku” po zejściu - szybkie przebranie ciuchów, pakowanie wszystkiego do zejścia, ciepły posiłek czyli obiad o 10 😂 i w drogę! Tego dnia w sumie zrobiliśmy 3km zejścia wysokości względnej. Nowy rekord dla nas…dla kolan i stóp również.
Co nas i resztę Polaków irytuje tu najbardziej? Napiwki…kurna, wszędzie, wszyscy, za wszystko oczekują napiwków. A że my nie przyzwyczajeni to ani nie jesteśmy na to przygotowani finansowo, ani nie wiadomo jak się zachować, co komu i ile. Nawet kurna nasz Ranger musi dostać napiwek na dole i co - daliśmy mu grupowo 45$ za nasze 9 osób. I co? Żadnego „asante” (dziękuję), przeliczył i niezadowolony, że jak to, że za tyle osób…nie ugięliśmy się. Para z UK dała mu 40$…Kolega Filip stwierdził, że trzeba im powiedzieć, że jesteśmy murzynami Europy ;)
No ale (ku pamięci) porter 10$ każdy, kucharz 15$, pomocnik kucharza cos pomiędzy, pomocnik przewodnika 20$ i przewodnik coś więcej. Za dzień. Do łapy. Także tego. Chłopaki zaczęli się zastanawiać nad przeprowadzką i zmianą profesji. Dodatkowo po odniesieniu do średnich zarobków, które wynoszą 911 PLN te kwoty napiwków są lekko mówiąc bandyckie. Więcej raczej w tym kraju się nas nie należy spodziewać.
Ok 19 lądujemy w hotelu. Prysznic! Piwo Kilimanjaro! Przepakowanie i spać, bo jutro z rana ruszamy na trek Lemosho Route. 7 dni w Parku Narodowym Kilimanjaro przed nami.
I pamiętajcie - Hakuna matata!