Pierwszy dzień wyprawy na Mount Meru, to głównie czekanie.
Pierwszy dzień wyprawy na Mount Meru, to głównie czekanie.
Najpierw na pierwszej bramie wjazdowej do parku, po zarejestrowaniu czekamy na potwierdzenie z banku, że przelew za wjazd poszedł, a że mamy niedzielę to banki od 10 pracują 😉nie pytajcie, nie wiem czy tam ktoś telefonicznie potwierdzał czy co, grunt, że po 1h czekania pozwolili nam wjechać. Po ca 8 km czekała na nas druga brama, gdzie czekaliśmy i my 😉 tym razem na strażnika parku, bez którego nie można wejść lub wjechać dalej. Ale hakuna matata! (Nie martw się, nie ma problemu).
Czekaliśmy długo, bo okazało się, że przydzielili nam jednego strażnika na kilka grup…no dla mnie to już tłumy, a co za tym idzie - ślimacze tempo.
Na wieczór dotarliśmy do chatek (Mariakba Hut), takiego schroniska na 90 osób, ale na szczęście była tylko ta nasza ekipa, więc mieliśmy pokój dla siebie. Po drodze widzieliśmy małpy biało-czarne z puszystymi białymi ogonami i stado bawołów, które nasz ranger przepłoszył wystrzałem ze strzelby. Gapiły się na nas, a to podobno źle, bo mogą być agresywne. W nocy rzekomo nie ma się co bać chodząc do łazienki, bo światła odstraszają zwierzynę, taaaa 😂 o 2 w nocy centralnie pod naszym oknem bawół urządził sobie stołówkę!😀
A że był świetnie oświetlony, to nawet mu zdjęcie pyknęłam, gdy się przepłoszył od moich okrzyków ekscytacji przy oknie.