Kilimanjaro dzień 7

 Dzień 7: Mweka Camp 3100m npm do Mweka Gate ca 1650m npm, 10km

Po śniadaniu nastąpiło oficjalne odśpiewanie pieśni pochwalnych na zakończenie treka. Gabryś piękną przemowę zapodał na podziękowanie ekipie. Napiwki byłyby teraz, ale nie mamy tyle kasy…musimy zajechać do miasta wypłacić. I tu się bardzo cieszę, że jestem kobietą i takie „obowiązki” spadają na niego. Okazało się też, że mieliśmy te 12 osób uzgodnionego minimum (negocjowane i zmniejszone), a w nich był „entertainment man” czyli gość z gitarą…wygląda na to, że zamiast jednego tragarza. Zdecydowanie obylibyśmy się bez niego. No ale nikt tego nie powie przed wyprawą, dowiesz się na koniec. Porterzy nam zostali przedstawieni też dopiero jak poprosiliśmy. Swoją drogą ciekawe jakie luksusy by na nas czekały z firmy, która chciała dać ponad 30 osób do naszej obsługi, chyba by nas w lektyce wnosili na to Kili. 

Zejście do wyjścia z parku częściowo przyjemne, niżej taką namokniętą gliną, ślisko i mlaskająco, ale przynajmniej niezbyt stromo. Jeszcze odnośnie tłumów- jakoś się to rozchodziło na trasie. My wymijaliśmy innych turystów, nas wymijali tragarze. W większości szliśmy sami z Dicksonem. Salum doglądał zwijania obozu i doganiał nas później razem z porterami, porterzy biegli dalej, a on szedł już dalej z nami. Na atak szczytowy szliśmy z Salumem i Dicksonem. 


Na podsumowanie - za wyjazdy tego typu ja podziękuję. Jednak wolę survival, a nie jaśnie Państwo z obsługą. Może jak będziemy po 60, gdzie będziemy wdzięczni za ogarnięcie i niesienie wszystkiego za nas, to tak. Było tu trochę takich starszych osób, nawet dwie babeczki grubo po 70, więc można zrobić listę „tragarzowych” wypraw i zostawić na zaś. Ararat się tu wpisuje.