Kilimanjaro dzień 6

Dzień 6: Barafu Camp 4673m npm - Kilimanjaro Uhuru Peak 5895m npm - Barafu Camp - Mweka Camp 3100m npm

Ależ to był dłuuuugi dzień, choć jest dopiero 16:00 i jesteśmy już w obozie docelowym na dzień dzisiejszy. 

Zgodnie z wieczornymi ustaleniami mieliśmy wychodzić na atak szczytowy z obozu o 00:30, my jak zwykle karnie gotowi przed czasem, ale nasi przewodnicy zanim się zebrali, to wyszliśmy 00:50. Nie było żadnego „pole pole”(powoli/wolniej) tylko wymijaliśmy grupę za grupą, dopiero 20 osobowa ludzka stonoga nas zatrzymała na dłużej i nieco zaczęliśmy marznąć. Końcówka była okrutnie męcząca, zimno, ciężko, energii brak. Znów się zastanawiałam „po co mi to”? No ale udało się! Kroczek po kroczku i zdobyliśmy Kilimanjaro! Wierzchołek, na który się wchodzi to Uhuru Peak 5895m npm. Muszę pochwalić Gabrysia, za bardzo dobre rozplanowanie wyjazdu w kontekście aklimatyzacji, bo odnoście choroby wysokościowej, czy jakichś dolegliwości około tego- brak. Tempo ogólnie mieliśmy niezłe, weszliśmy na Stella Point (5756m npm) zgodnie z założoną czasówką, ale tu już była masakra, ledwo nogi przestawialiśmy (jednak na takiej wysokości jeszcze nie byliśmy), a że zaczynało świtać to zimno się zrobiło w cholerę! A i właśnie w tym miejscu spotkaliśmy polską ekipę z Meru, też zmierzającą w kierunku szczytu :) Oni szli inną drogą - Machame, ale później szlaki się łączą i tak w naszym przypadku mieliśmy wspólny atak szczytowy, a co za tym idzie, też wspólne zejście do ostatniego campa. 

Zejście z Kili męczące, jakieś 3h z hakiem zajęło nam zejście do obozu bazowego (Barafu). Tam przebranie w lżejsze ciuchy, przespaliśmy sie z 30 min, dostaliśmy lunch i zwijamy toboły, bo schodzimy na nocleg do Mweka Camp na 3100m npm. Po drodze jest jeszcze jeden Camp, na 3900, ale im niżej, tym lepiej, więc tuptamy na ten dolny. Polska grupa też ;) I tak jesteśmy w obozie o 16:00, po 16h na nogach, po 1300m przewyższenia w nienormalnych warunkach i 2800m w dół. Kilometrowo to nawet jakoś niewiele, bo tylko 15km sumarycznie, ale dla nóg i kolan tym gorzej (stromo). Tak, jesteśmy zmęczeni. Dodatkowo Gaba coś rozkłada, a w zasadzie próbuje nas oboje, ale jego chyba jednak dopadło i to właśnie na zejściu z Kili…na szczęście apteczką możemy obdzielić pół obozu, więc ma się czym kurować. Wygląda to na standardowe przeziębienie, najpierw na migdałki nam padło, więc hakuna matata. 

Obóz bazowy

Jeszcze warto wspomnieć naszego praktykanta, a w zasadzie Salumowego praktykanta. Jeden z naszych porterów, nie jakiś chłoptaś, tylko gość widać aspirujący na przewodnika. Salum powiedział, że będzie się przyglądał jego pracy, bo jest praktykantem. No i spoko. Wchodził też z nami na szczyt, a w zasadzie miał wchodzić, bo gdzieś po drodze zaniemógł. Chłopaki chyba za szybkie tempo narzucili i później wywoływali go, ale nic, cisza, wcięło (wiecie, noc, poza czołówkami ni dudu). Ktoś z innej grupy chyba przekazał, że mijał go (w swahili, wiec tyle co się domyśliłam), no ale klient nasz pan, chłopaki idą z nami, a nie z nim. Spotkaliśmy go na zejściu, no ogólnie nie dał rady, więc po dotarciu do bazy zostało to też odśpiewane w piosence na naszą cześć, ku wielkiej uciesze całej ekipy (też w swahili, ale można się było domyślić, że łacha targają) :)