Dzień 4: Baranko Camp 3900m npm do Karanga Camp 4000m npm przez Baranko wall 4200. Tylko 6km.
Przed 13 w obozie, lunch już tutaj i zostajemy. Ostatni punkt poboru wody w tym miejscu, a w zasadzie jakieś 100m w dół przed campem więc niestety porterzy się nabiegają. Dodatkowo całą potrzebną wodę na jutro i na atak szczytowy muszą przynieść z tego miejsca… Okazało się, że panienka od plecaka to porter pierwszy raz w górach…jeszcze lepiej, ale wyjaśniła się zagadka ciężaru plecaka. Część turystów (zdecydowanie pierwszy raz w górach) ma takie mikro-plecaczki, że chyba tylko woda się tam mieści, a mimo to na końcówkach treku przewodnicy niosą ich plecaki…w sumie nie wszyscy wejdą na szczyt.
Co zaskakujące, z każdym wyjazdem wydaje nam się, że już jesteśmy zaopatrzeni we wszystkie możliwe rzeczy, a zawsze okazuje się, że coś jeszcze by się przydało. Tym razem płachta przeciwdeszczowa i takie mikro cienkie stuptuty (takie ochraniacze na buty i spodnie). W naszych zimowych stuptutach byśmy się ugotowali, a tu na szlaku jeden wielki kurz. Buty i nogawki spodni są tak uwalone, że ani luzem do torby, a już na pewno nie do śpiwora. No i tu cieniutkie stuptuty idealnie by się sprawdziły.
Bomba nie wybuchła, wszystko wróciło do normy ;) jak wszędzie na wysokościach jest to sukces godny odnotowania i uczczenia, najlepiej ginger tea ;)
Odnośnie kibelków tutaj- odzywiście dziura w podłodze, nieco przymała, czasem w snajpera trzeba się bawić. Wszystkie wykafelkowane i są czyszczone. Podłogi…ściany nie, ale po Kazbeku to tu jest luksus, w Himalajach też były gorsze.