Kilimanjaro dzień 2

 Dzień 2: Forest Camp 2800 - Shira II Camp ok 3850m npm, 18km

U nas pobudka o 6:30 ale większość obozu wstała o 4:30, wiele grup zawinęło się przed nami. My już poirytowani, bo wolelibyśmy być pierwszymi na szlaku. Przebywanie w tym kołchozie też nie dla mnie. Jednak pod Kazbekiem to był klimat, sami wnieśliśmy, sami się ogarnialiśmy. Tutaj siedzimy jak na wczasach, ale nic nie zależy od nas, a decyzje podejmowane przez ekipę nie zawsze są zbieżne z tymi które sami byśmy podjęli. Chyba podziękuję za inne tego typu „wyprawy”. 

Dobra, zwracam honor Salumowi (nasz przewodnik). Wszystkich co wyszli 1h przed nami dogoniliśmy bardzo szybko. A wychodziliśmy jak już robiło się ciepło i słońce wyszło, w odróżnieniu od nich. Część osób  idzie do Shira I Camp na nocleg, my mamy tam lunch tylko i wyruszamy do Shira II Camp. Wiemy już, że jak chłopaki nas spowalniają, to dlatego żeby dać czas ekipie na przygotowanie. 

Na wyprawę na Kili zmienili nam kucharza i pomocnika kucharza, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Niezmienny pozostał przewodnik Salum i pomocnik Dickson, z czego też jesteśmy bardzo zadowoleni. Salum wygląda na rozsądnego i doświadczonego przewodnika, rabi dobre wrażenie. Miał uczyć dzieci w szkole, ale potrwało to krótko, bo postanowił zrobić uprawnienia i zostać guidem. Przerzucił się na dorosłe dzieci ;) Dickson za to jest tak mega sympatyczny, że się go po prostu lubi. 

// Z rozmów z Dicksonem: Masajowie żyją jeszcze w rezerwatach, jak zwierzęta. Potem przychodzi lew i zjada Masaja. A świat się zmienił, nie rozumiem ich. // 

Uczymy się nawzajem języków- my Swahili, a Dickson polskiego ;) Gab prowadzi słowniczek, oczywiście ze słyszenia, ja się staram zapamiętać na bieżąco. 

Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Do obozu gdzie miał być lunch dotarliśmy ok 13, bo nas spowalniali, a tam jeszcze 2,5h czekaliśmy na jedzenie. 3 daniowe…zupa, drugie i owoce na deser. No po co to? Wyszła z tego 3h przerwa, a tu jeszcze trzeba dojść na nocleg. W związku z tym drugą część, czyli 10km wręcz biegliśmy, żeby zdążyć przed zmierzchem. Weszliśmy akurat na zachód słońca, ale nic z bazy naszej nie rozstawione… wszyscy porterzy szli sobie razem, startowali z nami, jakby nie można było tych z namiotami puścić wcześniej… Siedzieliśmy więc na ławeczce przy chatce strażników (trzeba się w każdym campie wpisać w księgę) i marznąc obserwowaliśmy jak walczą z namiotem, już po ciemku. Wyglądało to dość komicznie. Gab stwierdził, że jednak biały człowiek by się im przydał, bo organizacji to za grosz. Rozumiem przerwę 1h na jedzenie, ale strata 3h to już za dużo. Szczególnie, że dzisiaj mieliśmy ten najdłuższy (18 km) odcinek do przejścia. 

I tak jest właśnie godzina 21:25, a my czekamy na nasz „dinner” zamiast spać albo chociaż siedzieć w śpiworze, bo jest pieruńsko zimno. Zamierzam użyć już linera do śpiwora (taka docieplająca warstwa), bo chyba nie zasnę. Dobrze, że dają nam termofory na noc. 

Jutro wchodzimy wysoko, bo przechodzimy przez Lava Point na 4600m npm, ale śpimy na podobnej wysokości co dzisiaj.