Larkya La Pass 5215m npm
Wyzionęłam ducha, chyba wrócił obrażony na mnie… Osiągnęłam swoje limity- zimna oraz wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Jeszcze nigdy nie było mi TAK zimno, nawet na taternickim zimowym, gdzie ciągle marzłam. Jeszcze nigdy nie byłam TAK zmęczona, żeby nie móc przestawić dalej nogi i marzyć żeby mnie zakopali żywcem. Jeszcze nigdy nie byłam TAK psychicznie wykończona, żeby zaczynać płakać i wpadać w panikę, że oddychać nie mogę. Takie atrakcje tylko na własnym urlopie! Doświadczyłam też, jak cienka jest granica między miłością a nienawiścią, bo przy ataku paniki znienawidziłam Gaba za ten cały pomysł. Potem siebie, że sama też chciałam.

Nawet nie wiem jak to opisać. O 4:30, po słabym śniadaniu, ruszyliśmy. Księżyc był w pełni i miał dwie obwoluty/halo w lekko tęczowych kolorach. Ubrani we wszystko co się dało- leginsiki pod spodnie, merino z kr rękawkiem, merino z długim, na to bluza, puchówka i hard shell (nieprzewiewna i nieprzemakalna kurtka), do tego dwie pary rękawiczek- cieńsze do środka i grubaśne na zewnątrz, dwie pary skarpetek. I oczywiście czołówki! Nadal było zimno, szczególnie w dłonie. Dłoni nie czuliśmy przez całe przejście, no czasem ból z zimna jak zaczynały coś czuć. Tempo poruszania się: raz-dwa,trzy, cztery, pięć-raz-dwa, trzy, cztery,pięć…oczywiście krok na „raz”. Co za katorga! Niech już słońce wyjdzie! No masakra! Zabierzcie mnie stąd! Ja *ole chcę do domu! Nie mam siły… Myśli były w większości niecenzuralne, poza tymi z totalną rezygnacją. Im wyżej tym z oddychaniem gorzej, słabo wręcz i pewnie to tempo i męczarnia cała właśnie z braku tlenu. Od 5000m npm to już była kraina, może nie lodu, ale zmrożonego śniegu. Idąc do przełęczy musieliśmy pokonać takie śnieżne pola z pagórkami, które całkowicie odbierały i siłę i nadzieję. I jeszcze to zimno! Woda w rurkach od bukłaków nam zamarzła, dobrze, że mieliśmy w termosie trochę ciepłej. Nie miałam siły podziwiać widoków, myślałam tylko o tym, żeby to przeżyć. Kiedy dotarliśmy na przełęcz, miałam zjazd totalny. Tu wyzionęłam ducha, wrócił jak poczuł gorzką czekoladę z orzechami. Dla mnie liczyło się tylko, że robimy tam postój, mogę coś zjeść i się napić. Dopiero po tym dotarło do mnie, że weszliśmy na te 5200, to już koniec i zrobiliśmy jakieś zdjęcia. Tak nie zupełnie był to koniec, ale dobrze, że dalej dość szybko wytracaliśmy wysokość na zejściu, bo bardzo źle mi się oddychało a jedyny ratunek to zejście niżej. Na to zejście nasza agencja dała ciała. Pytaliśmy przed wyjazdem czy raki brać, to nie, nie. Mi to nie leżało bardzo, to jeszcze na początku po przyjeździe pytałam. Nie trzeba, śnieg na zejściu. No to się umordowaliśmy dodatkowo. Przeżyliśmy przełęcz, to kurna na zejściu zginiemy. Śnieg, a owszem, zmrożony dobitnie, lód spod niego wyłazi, a jak się już ktoś poślizgnął to i robi się wesoło. Domyślam się, że na jedno zejście nie chce im się nosić kilka dni raków w plecaku, bo to jednak żelastwo. Raki zaoszczędziłyby połowę czasu na zejściu i zmniejszyły ryzyko wypadku o 80%. Jak wolno szliśmy przez przełęcz i na zejściu świadczy fakt, ze 10km robiliśmy w 8h.





Niedaleko za tym stromym śnieżno-lodowym zejściem jest tea house, w którym zatrzymaliśmy się na herbatę i przy okazji usłyszeliśmy historię Holendra, takie późne 60+, który dzień wcześniej utknął na tym zejściu. Też nie miał raków, a bardzo późno tam dotarł ze swoim przewodnikiem i słońce zaszło (zachodzi po 17). Przewodnik zszedł do tej chatki powiedzieć, że muszą tam zanocować i że przyjdzie jeszcze jeden, ale przez 5h dziadek holender nie przyszedł. Okazało się, że było za trudno dla niego i za słaba widoczność no i sił nie miał, więc wykopał sobie jamę w śniegu (rękoma, to mu się bardziej wydawało, że wykopał), wlazł do śpiwora i zaczął majaczyć, że helikopter wezwał. Ale przewodnik razem z sherpą i jego synem odnaleźli holendra i sprowadzili na dół do chatki. Krzywda mu się nie stała, postawili go na nogi, my tam dotarliśmy ok 12 następnnego dnia, to jeszcze wysłuchaliśmy historii o spędzonych 2 miesięcach na Nowej Zelandii i że musimy tam jechać ;)
Myśmy schodzili dalej do Bimthang, jeszcze jakieś 1,5h. Śpimy na 3800.
Comments
Post a Comment