Manaslu Circuit dzień 4 i 5

Namrung do Sama Gaon - ok 20km, wchodzimy na 3500, a nawet wyżej, ale śpimy na 3500. 8h z przerwą na jedzenie i herbate.

Koniec zabawy, antybiotyk idzie w ruch. Churchlałam przez całą noc, jeszcze mi sie co na płuca przypałęta. Już z Kathmandu coś sie do mnie przyczepiło, pierwszy dzień trekingu szłam z gorączką, theraflu pomogło na gorączkę, ale kurek w nosie się odkręcił. Następny dzień smarkałam jak najęta, potem w nocy kaszel. Na szczęście z medycznego punktu widzenia jesteśmy bardzo dobrze przygotowani. Gaba tez zaczęło dopadać, myślę, że upał w dzień i zimno w nocy nie pomaga. Co raz więcej ludzi dookoła kaszle. 

Znów było trudno, jeszcze po drodze dopadły mnie sensacje żołądkowe…udało się ustronne miejsce znaleźć i immodium pomogło, ale ból żołądka już mi towarzyszył do końca dnia. 

Jako nagroda ukazało się nam Manaslu! Nareszcie! Wygląda super i pozostałe wysokie szczyty, całe w śniegu- bajka! Widoki znane tylko z albumów i filmów. 

Sama Gaon to wieeelka wieś, nieco przygnębiająco wygląda, a przynajmniej takie wrażenie mieliśmy. Może dlatego, że wszystko z szarego kamienia. Hotel z zewnątrz jak ta lala, na miarę zachodnich standardów, murowany(!), za to wewnątrz zastanawiamy się czy nam sufit na głowę nie spadnie.Tutaj mamy dzień restowy, tylko krótkie wyjście, na lekko, do monastyru i nad pobliskie jezioro. Uff, co za ulga, będzie można odespać i wykasłać co tam zostało

Dzień restowy idealny- poszliśmy obejrzeć monastyr i na krótki treking nad jezioro …… Nie powiem, wymęczona jestem, nie wiem czy to już wysokość, czy ten antybiotyk tak siły odbiera, ale ledwo podeszłam, a to tylko 120m przewyższenia…

Za to widok był tego warty! Jezioro lodowcowe więc kolor niebieskawo-zielony i piękny widok na Manaslu! Spędziliśmy tu trochę czasu na fotkach i kontemplowaniu widoków. O tak, dzień restowy bardzo mi się podoba.


Wracając zaszliśmy jeszcze raz do monastyru, bo trafiliśmy akurat na obchodzoną raz w roku Purję(Purja, czyt. purdża, msza buddyjska) za Sama Gaon, za zdrowie wioski, za plony. Był to rodzaj festiwalu z tańcami i przebieranymi postaciami. Jedni to jak Lajkoniki, wypisz wymaluj, normalnie Kraków do Nepalu zajechał ;) Uciekaliśmy też przed jakimś demonem sypiącym popiołem w publikę. Niemiec nie uciekł, cały obsypany został, aparat fotograficzny też zebrał ;) 





W trakcie tańców zbierało się co raz więcej ludności ze wsi, na koniec podobno tańczą wszyscy. Nie było nam dane już tego zobaczyć, bo ogólnie oni tak cały dzień się szykują, a my już nieco wymarzliśmy od wiatru i zgłodnieliśmy. Pora wracac na obiad. Całe popołudnie luzu! Nareszcie! Dane nam było się nieco zregenerować i odpocząć. Nawet załapaliśmy się na ciepły prysznic! Rzeczywiście był ciepły, wręcz gorący, ale ogólnie tak zimno, że zanim się wytarłam i ubrałam to dygotałam z zimna. I tak dobrze, że był. W ogóle to ciekawe przeżycie ten prysznic, bo było to malutkie pomieszczenie 2in1 z kibelkiem w rodzaju dziury w ziemi, więc myjąc się trzeba było uważać, żeby przez przypadek do kibla nie wpaść, czy świeżo umytej stópki tam nie wsadzić. Ciepła woda była dzięki przepływówce gazowej, ale piecyk działał jak chciał. Mi zgasł w trakcie i śmierdział gazem tak, że łypałam na niego jednym okiem czy wybuchać nie zechce. Nasze pierwsze i możliwe, że jedyne mycie na szlaku. Nasi przewodnicy też polecieli skorzystać, więc chyba mam słuszne założenie. 








Comments