Łapiemy kolejne 3-dniowe okno pogodowe!
Czyli pobudka 4:30, o 6:40, po szybkim śniadaniu w samochodzie, startujemy na szlak spod schroniska A. Dibona. 6 st. C jakby ktoś pytał. Jak to w górach. W ciągu dnia mamy po 24-28 st i zjaraliśmy się nieco, ale rano, na sporej wysokości ubranie „na ogra” niezbędne (przyp. ogry są jak cebula- mają warstwy). Po krótkim podejściu pod górę już się z puchówek rozbieraliśmy. Noooo i powiem Wam, że to była dla mnie najlepsza ferrata jaką szliśmy: najtrudniejsza, najbardziej urozmaicona, najdłuższa, najciekawsza + dodatkowe punkty trudności za warunki pogodowe, ale po kolei. Zaczyna się drabinkami do tunelu z I WŚ, dalej są schody w tunelu, a później sam tunel. Przy zgaszonych czołówkach czarno jak w d. u Afroamerykanina (bo podobno teraz Murzynek Bambo, co w Afryce mieszkał jest niepoprawny politycznie). Dalej na trasie są trawersy na krawądkach, przewieszenia, przepinki i trawersy pod wodospadami. Zmoczyło nas równo, zmarzliśmy przez to strasznie, ale ciekawe przejście. Dalej drapanie się pionowo do góry. No i tu nie pogardziliśmy łapaniem liny, bo inaczej byłoby bardzo niebezpiecznie. Szczególnie, że w ostatniej części ferraty wszystko było oblodzone, a tego się nie spodziewaliśmy! Zima zaskoczyła drogowców w środku lata. No kurna, wycofać się nie da, pozostało jakieś 200m w górę, a tu zimno, ręce zmrożone tak, że drętwe i bez czucia, a skały całe w lodzie. Nawet miejscami lina była oblodzona... Myślałam, że przyjdzie mi weryfikować stopień rozciągnięcia lonży, szczególnie jak nogi mi jeździły jak po lodowisku. Po cichu liczyłam, że jak ja przeszłam, to Gab silniejszy, da radę, ale bałam się patrzeć jak się gramoli, żeby złych myśli na niego nie ściągać. Tylko co jakiś czas pytałam jak tam na tyłach. No i udało się, bez dodatkowych problemów, wczłapać na koniec ferraty, która kończy się ot tak, nagle. Dalej można pójść na szczyt Tofany di Rozes albo do schroniska Giussani.

Po to tu weszli, żeby na szczyt iść, no nie? No tak, tyle że nikt nic nie mówił o śniegu...a najwyraźniej spadł w nocy, bo nie za dużo, ale jest. Szlaku w ogóle nie widać. Całe szczęście Gab wziął nasze kijki, bez nich nie byłoby opcji. Potrwało to trochę, z kilkoma ślepymi zaułkami i prawie wycofem w pewnym momencie, ale zdobyliśmy szczyt 3225m! Zrobiliśmy ponad 1200m przewyższenia, z czego ok 600m via ferratą, więc całkiem sporo.
Zejście ze szczytu, powolne i ostrożne, okazało się łatwiejsze niż wejście, bo szlak było z góry lepiej widać. Dalej żmudna droga przez piargi i gruzowiska do uroczego schroniska Giussani. Tam przerwa na popas i odsapnięcie dla kolan ( SKS, cholera!) i dalej do samochodu już „Ceprostradą”. Całość z 1h przerwą w schronisku zajęła nam 9,5h. Nie robiliśmy postojów po drodze, tylko na ubranie/rozebranie. Jak miałabym polecić jedną drogę do zrobienia w Dolomitach, to właśnie tą, z zastrzeżeniem, że przy dobrej formie fizycznej i nie dla początkujących.
Ogólnie oceny trudności ferrat są bardzo subiektywne, ale z tych najczęściej wymienianych w grupie najtrudniejszych zrobiliśmy dwie- Punta Anna i Lipella. I tu fanfary dla Gabrysia! Bez problemu poradził sobie i z ekspozycją i ze skrobaniem pionowo pod górę i trawersami i wszystkim! Widać lęk wysokości przytępił się nieco, mam nadzieję, że to nie idzie w parze z intelektem 😜 Bo u mnie rozumu to już dawno z latarką szukać 😝
Comments
Post a Comment