USA po raz kolejny - Bryce, Escalante, Zion

 Od początku z przebojami... 


Lecieliśmy różnymi trasami- Gab przez Londyn, ja przez Frankfurt, oboje z przesiadką w Denver i tam mięliśmy już jednym samolotem lecieć do Vegas. No nie wyszło. Na Okęciu dwa awaryjne lądowania popsuły szyk wylotów, więc mój pierwszy lot opóźniony był o 1,5 h, a że na przesiadkę miałam 1h15min to szansy nie było. I co teraz? Nowe doświadczenie na koncie- Trzeba szukać Service Center lini przez które bilet kupowany i tam znajdują nowe połączenie. Okazało się, że najlepszym połączeniem dla mnie jest ten sam zestaw Denver-LV tylko późniejszymi lotami. Trudno, co zrobić, szkoda tylko, że w miejscu do którego jedziemy z lotniska będziemy bardzo późno, bo wylądowałam 4h później niż miałam. Liczyliśmy na wieczór w górach w cichej miejscowości Duck Creek Valley w Utah.

Przeliczyliśmy się bardzo, bo pecha ciąg dalszy nastąpił już 2h po wyjeździe z Vegas- złapaliśmy gumę. Na szczęście powietrze schodziło powoli więc od stacji do stacji pompowanie. Gab złapał kryzys w stylu „dlaczego mi?”, ale nie ma się co dziwić bo ledwo na oczy widział i ostatecznie dojechaliśmy ok 2:00 (no dobra, było +1h bo po drodze zmieniliśmy strefę czasową z Navady w Utah). Następnego dnia będziemy się zastanawiać co zrobić z kapciem. 

O dziwo (za przeproszeniem) rano samochód nie stał na feldze, nawet za bardzo kapcia nie było widać. Całe szczęście, bo wioseczka cicha i urokliwa, tyle że do jakiegokolwiek warsztatu musieliśmy się cofnąć 30km niżej do miasteczka. Opony naprawić się nie dało, bo jakieś boczne uszkodzenie, wymienili nam na używaną. Miasteczko brzydkie strasznie, wszystko przystosowane do samochodów, nawet bankomat był „drive through”, wiec wyglądaliśmy jak dwa dziwolągi kręcąc się po mieście na piechotę.

Samochód jest- ruszamy w Grand Staircase Escalante. To nieco za Brycem i Zionem, widoki momentami podobne - skały biało-pomarańczowe, dalej zmieniły się w więcej pomarańczowych i w żółte. I gorąco! Daliśmy radę tylko na dwa krótkie trekkingi, obejrzeliśmy campsite przy Reservoir, uznaliśmy, że za gorąco, umrzeć można, wracamy w stronę Bryce. Campsite bardzo dobrze przygotowany- toalety, prysznice, dużo stołów pod wiatami, więc wiosną lub na jesieni całkiem fajne miejsce. Ale nie w środku lata...

Pojechaliśmy na nocleg na północ od Bryce, do Pine Lake Campsite- bardzo przyjemne miejsce! Położony w Dixie National Forest, z widokiem na biało-pomarańczowe góry, w tym Powell Point, w pobliżu urokliwego, czystego jeziorka Pine Lake. Chipmunki biegają, kolibry latają, cicho, mało ludzi, cudownie! Woda pitna dostępna, toalety są, przy każdym miejscu stół z ławkami i miejsce na ognisko lub grilla. Jedynie pryszniców brak, więc nie na dłuższy pobyt. Aaa i się wieczorem okazało, że przecież butli z gazem nie mamy, bo samolotem nie wolno transportować, a zapomnieliśmy kupić- herbaty nie będzie i ciepłego jedzenia też. 

Sobotę i niedzielę spędziliśmy w Bryce i tak, jestem zakochana w tym miejscu, w kosmicznie odjechanych pomarańczowo- białych wieżach, mostach, oknach i co tam jeszcze te skały tworzą. Jest to dla mnie tak fascynujący krajobraz, że mogłabym godzinami siedzieć i gapić się. Dla wszystkich będący po raz pierwszy w Bryce „Amfiteatr” jest must have, bo jest to kwintesencja Bryce’a. Są tam dłuższe i krótsze traile, sporo ludzi na Navaho loop, ale na Peekaboo loop już zdecydowanie mniej, a można obie jednego dnia zrobić. My już byliśmy, przeszliśmy, więc tym razem wybór padł na Rainbow Point i szlak Riggs Spring Loop. Bardzo dobry wybór w upały, bo w większości trasa w lesie, z wyłaniającymi się widokami na cudowne Pink Cliffs, które są naprawdę różowe! 


Wykupiliśmy pozwolenie na nocleg pod namiotem (backcountry permit) i nocowaliśmy w rewelacyjnym miejscu- Coral Hollow Campsite, z widokiem na klify. Dostaliśmy też pojemnik na jedzenie, co by misie nie zażarli i nas przy okazji ;) Wszystko załatwia się w Visitor Center, a nocleg trzeba wskazać gdzie dokładnie, bo ilość miejsc ograniczona. Co prawda na campsite byliśmy sami, a po drodze spotkaliśmy 2 ludzi ;) no i można by kombinować czy na pałę spać bez pozwolenia, ale okazuje się że dostaliśmy też kwitek do samochodu, żeby nam nie odcholowali z parkingu po zmierzchu. Wyobrażacie sobie? Wracamy styrani a tu samochodu neni? 

No i też kwitek na namiot mięliśmy, więc może jednak czasem ktoś sprawdza. Jest tu też bardzo fajna trasa wzdłuż parku, jakieś 45 km, po drodze sporo campsite’ów, ale niestety one-way, ktoś musiałby zawieźć na koniec parku i wtedy wraca się pod Visitor Center. Nie tym razem, ale ja bym chętnie się przeszła, jeszcze mi się Bryce nie znudził :) Powrót z campu do samochodu zajął nam 2h więc mięliśmy sporo czasu na objechanie jeszcze wszystkich punktów widokowych, na których nie byliśmy i powtarzam się-Bryce jest naprawdę niesamowity! Mind blowing! Nie mogliśmy znaleźć idealnego odpowiednika, przydałyby się jakieś cenzuralne, ale nic nie pasuje...no bo „ Oh, rozwala mi mózg!” no nie, nie pasuje :/ a zapierający dech w piersiach ma swoje „breath taking”. No dobra, oficjalne tłumaczenie to „oszałamiający”, niech będzie, ale tak naprawdę ryje mózg i tyle! 😝

Temperaturę mamy 30++ w dzień, w nocy spadało poniżej 10. Pełna lampa, oczy dostały w dupę, łzawią i pieką, alem przygotowana na to- mam kropelki.

Teraz krótki chillout w drodze do Zion, przez Zion tylko przejeżdżamy, bo Gab musi się już zarejestrować w Vagas. Tu przerwa, bo raczej nie będzie o czym pisać 😉 w czwartek uciekamy do Salt Lake City, a dalej Yellowstone i Grand Teton. 



Comments