Grand Teton National Park

Zdecydowanie Grand Teton (czyt. Titon) wygrywa! 

Jesteśmy na tak, tak i jeszcze raz tak! Warto pojechać, rodzina Tetonów robi wrażenie, górują nad parkiem i to jest to, co tygryski lubią najbardziej :) Dokładając spore Jackson Lake i wiele mniejszych jezior otrzymujemy przepiękne widoki! Olać Yellowstone! 

Ale żeby nie było tak cudownie i różowo, to dodam, że znowu tłumy, a wiadomo już co za tym idzie-pierwszy dzień zmarnowaliśmy na szukanie wolnego miejsca na campowanie. Z tego powodu musieliśmy przeplanować nieco pobyt.

A no i śmialiśmy się z jakiegoś opisu, że od 6 rano czatowali na miejsce na jakimś fajnym campingu w Yellowstone i co? Sami następnego dnia pobudka o 6, pakowanie namiotu i lecimy czatować na najlepszy camping w Grand Teton- Jenny Lake. Najlepszy przede wszystkim ze względu na usytuowanie, bo z niego zaczyna się kilka trekkingów, na jeziorku można kajaki wypożyczyć, a i jest tu też malutkie String Lake, w którym można się kąpać, bo jest ciepłe. W pozostałych jeziorach też można się kąpać jakby kto miał ochotę, gorzej z ochotą, bo zimne, że wszystko się kurczy 😉 

Natomiast miejscówkę udało nam się upolować cudowną, wręcz marzenie! Od razu na 3 dni zarezerwowaliśmy. Na uboczu, widok na Grand Teton, słońce od samego rana (co jest bardzo istotne, bo jednak temp. spada poniżej 0), a i słońce do późna, nie w samym namiocie, a na skale tuż obok, na której przesiadujemy wieczorem, cud-miód! (jakby co to miejsce 35)

Poszliśmy na trasę do Amphitheater Lake, pod sam Teton- ekstra! Opisana jest, że niby bardzo męcząca, całodniowa, na 7h, ponad 7km w jedną stronę i przewyższenie 1000m. Ma świetnie poprowadzone trawersy, wcale nie jest bardzo męcząca, przynajmniej „na lekko”, weszliśmy w 2:15 na górę i 1:45 na dół. Było warto! Po drodze widoki na jeziora w dole, a na końcu urokliwe Suprise Lake i rewelacyjne Amphitheater Lake otoczone przez skaliste szczyty Tetonów. Trasa rewelacyjna, bliżej Tetona od tej strony się nie da. Dalej już tylko wspinaczka, nie powiem, korciło, może kiedyś?

Został nam czas do wykorzystania, więc wybraliśmy się nad String Lake. Z tym „ciepłe” to też przesada, ładne owszem, ale z temperaturą gorzej niż w Bałtyku. Sprawdzałam, pływałam, Gab zachował bezpieczną odległość. 

Następnego dnia zrobiliśmy rewelacyjną trasę! Wystartowaliśmy z naszego campa, do Cascade Canyon z Pięknym Solitude Lake na końcu, dalej przełęcz Paintbrush Divide na wysokości ok 3250npm przez Paintbrush Canyon, String Lake do naszego campa. W ten sposób okrąża się górę St John i Rockhuck Peak, które z przodu - ot góra jak góra, ale za to z boku od Paintbrush Canyon-mroczny granitowy mur ze złowieszczymi szczytami, mega! Na całej trasie rewelacyjne widoki najpierw na tył Tetona, później z góry na jezioro, dalej wyłania się Mt Moran (ochrzczona przez nas Buką). Przechodziliśmy przez fragmenty wiecznego śniegu, trochę chwytania się skał, trochę żwiru na zejściu, więc kijki się przydały. Same doliny zielone, pełne różnokolorowych kwiatów i drzew. Nazwa Paintbrush pochodzi od kwiatu Indian Paintbrush, który jest „kwiatatem stanu Wyoming”. Super trasa, baaardzo męcząca...no właśnie, bo nie przyznam się kto planował trasę, ale na usprawiedliwienie dodam, że mamy 3 mapy, wszystkie ciulowe łącznie z kupną, bo żeby zdobyć wszystkie potrzebne informacje trzeba na każdej coś tam sprawdzić. 


No i jakoś tak wyszło, że od namiotu do namiotu zrobiliśmy tego dnia 37,7 km, ponad 1200m przewyższenia, w 10h. Nie wiem jak myśmy to zrobili, pewnie tylko dzięki nieświadomości, ale na zejściu mieliśmy tempo jakby nas kto gonił. W sumie to każdy miał swoją motywację- ja nie chciałam kończyć po ciemnicy w misiowym lesie, a Gab wizualizował sobie cydr, po którego „jeszcze zdążymy przed zamknięciem sklepu” 😂 Dopiero później okazało się, że to trasa na 2 dni przewidziana, rzeczywiście trochę miejsc do campowania było po drodze, a że my na lekko i po zaprawie gruzińskiej, no to przez przypadek poszliśmy na rekord.


Następnego dnia miało być więc na lekko, pojechaliśmy w południową część parku, żeby wjechać kolejką liniową w górę, pokręcić się tam i zjechać. No ale jak to z dzikami wypuszczonymi do lasu bywa, pokręciliśmy się na górze, uznaliśmy, że nuda i schodzimy na piechotę przez Granite Canyon. Piękne łąki, na początku ładne widoki na góry, co prawda już nie tak spektakularne jak dnia poprzedniego, ale reszta trasy nudna, przez większe i mniejsze krzaczory. Trasa ma 18km, raczej nie polecamy. Jedyną korzyścią z tego przejścia było to, że zobaczyliśmy swojego pierwszego czarnego niedźwiedzia na wolności! W bezpiecznej odległości na szczęście, stał nad rzeką i wcinał jagody. Zainteresował się nami na chwilę, ale chyba nie wyglądaliśmy apetycznie, a z pewnością nieświeżo 😜

W ogóle Teton był dla nas bardzo bogaty w „upolowaną” zwierzynę. Widzieliśmy mnóstwo Mule Deer, ze śmiesznymi, wielkimi uszami, mają ludzi totalnie w poważaniu, więc stoją na wyciągnięcie ręki i robią za żywe kosiarki do trawy. Widzieliśmy też wielkie jelenie, łosia, świstaki, kojota, lis dreptał ścieżką przed nami, bo choć chciał iść w przeciwnym kierunku to jakoś nie chcieliśmy się mu usunąć z drogi i jeszcze parę gryzoni wysokogórskich Pika- takie skrzyżowanie chomika ze świnką morską- na zdjęciu. 

Okazało się, że mieliśmy farta z pogodą, bo przed wyjazdem zebrały się chmury nad szczytami i wygląda na to, że będzie lało. Nam już pozostał dzień powrotu do Vegas, nudną trasę na szczęście skutecznie wzbogaca nam „Komornik” - dzięki Kuzyn, zrobiłeś nam drogę! 

 

Comments