Mestia. Kaukaz. No i o to chodziło!
Sama Mestia to (jeszcze ładny) kurort górski, za 20 lat będzie Zakopane i korki. Dotarliśmy w porze obiadowej, więc zaczęliśmy od chaczapuri, kubdari i wina. Następnego dnia rano ruszyliśmy na popularny szlak do jezior Koruldi. W tym momencie warto powiedzieć o typie turystów- larwy. Larwy wjeżdżają samochodami jak się da najdalej, a jak już się nie da, to wypełzają z auta i z trudem suną pod górę. Szkoda takich pięknych miejsc, że są niszczone i rozjeżdżane czym się da, to cena za ogólny brak zasad, z którego my korzystamy rozbijając namioty, niestety więcej jest larw niż turystów podobnych do nas. Na szlaku spotkaliśmy bardzo fajną parę Polaków, razem szliśmy do jezior, nieustannie gadając, aż szkoda było się rozstawać. Widoki przepiękne, niestety Ushba wstydliwa, nie wyłoniła się zza chmur.
Tego dnia zrobiliśmy 1350m przewyższenia (na 6km) i tyle samo w dół. Schodzenie było masakryczne, kolana zaczęły nas informować co myślą o rodzaju naszych rozrywek, na szczęście szliśmy tylko z malutkim plecakiem, bo duże zostawiliśmy w Mestii. Uznaliśmy, że pójdziemy coś zjeść i zastanowimy się co robimy dalej- czy ruszamy w drogę ku Zabeshi ile nam się uda, czy zostajemy w barze przy winie i ruszamy następnego dnia, bo byliśmy nieco zmęczeni. Była już 17, wybór ciężki, prawda? Chyba jesteśmy nienormalni, bo poszliśmy po swoje 60l na plecy i ruszyliśmy po kolejne 500m przewyższenia, od tego się szlak zaczynał. Na 400 prądu mi zabrakło, więc rozbiliśmy namiot w miejscu z pięknym widokiem na lodowiec Chalaati (Czalati).
Kolejnego dnia początkowego drapania do góry zostało niewiele, później już w dół do Zabeshi, tyle że patelnia niemiłosierna. Od samego przyjazdu do Mestii pogodę mieliśmy jak drut-żar z nieba. Potwierdzamy- Merino daje radę 5 dni w hardcorowych warunkach ;)
W Żabeshi plan był na zjedzenie czegoś- no niestety gesthouse to i owszem, znajdzie się kilka, ale jak ktos przelotem z namiotem, to niestety o suchym pysku. Ruszyliśmy dalej. Tu to było dopiero ciekawie! Przy oznaczonym ujęciu wody była to rurka doprowadzona do koryta dla zwierząt, więc musieliśmy poczekać aż się napoją najpierw krowy, potem konie no i na końcu my.
Szlak? Jaki szlak, byle do góry, później jest jakaś ścieżka. Początek nawet oznaczony, ale dalej nie ma szans, nawet z mapką topo Gabrysia ze ścieżkami. Zgubiliśmy, przedzieraliśmy się przez gąszcz różaneczników. Pięknie? Nieee te cholery teraz nie kwitły, za to próbowały podstawić nam nogę, zabrać kijki, zdjąć plecaki a przy tym cały czas pod górę. O ile przez pierwsze 30m może było ciekawie, tak po kolejnych 200 szlag nas już trafiał, a tempo marszu i siły opadły. Pocieszające, że nie my jedyni, bo była jakby ścieżka przez ten gąszcz. W końcu odnaleźliśmy szlak, a tego dnia zrobiliśmy 1000m na 8km.
Kolejne obozowisko z cudownym widokiem na góry! Następnego dnia przechodzimy przez Adishi i dalej w kierunku Iprali. Ale, ale! Ja tu o trudach i znoju trekingu, a nie napisałam o okolicy! Jest przepięknie, cudownie, rewelacyjnie! Wyobraźcie sobie wędrowanie na 2500m przez góry tonące w kwiatach(wszystkie możliwe kolory), w krótkim rękawku, a w tle zaśnieżone 5-cio tysięczniki i lodowce! Mega! Region, w którym jesteśmy to górna Swanetia, wpisana na listę Unesco. W okolicznych wioskach zachowały się średniowieczne wieże, służące niegdyś min. do obrony rodzin przed sąsiadami bliższymi i dalszymi. Mi się wieże mega podobają, więc zdjęć już mam tysiąc pięćset sto dziewięćset. Niestety z bliska widać ruiny wiosek, mnóstwo domów zawalonych, te co zostały to warunki raczej opłakane.
Dodatkowo w Gruzji są wszędobylskie krowy- łażące po drogach(przelotowych też), po wiochach, szlakach i po zboczach gór- takie górskie krowy :) Mają wszelkie możliwe i niemożliwe umaszczenia i są nieco mniejsze od naszych (a może to ja urosłam od kiedy ostatni raz widziałam żywą krowę, a nie burgera?) Raczej przyjazne kreatury.
Za Adishi jest do przejścia rzeka Adishi wypływająca z lodowca Adishi. Najlepiej przechodzić rano, kiedy mało się wytapia. Doszliśmy do niej ok 13 i ja to bym przelazła, ale Gab zaczął kruszyć morale zespołu, że wartka, że głęboko, że dupę zmoczymy. Może i dobrze, bo dzięki temu przebyliśmy ją konno za 20 lari od pyska, a to było bardzo ciekawym przeżyciem- szczerze mówiąc wizualizowałam sobie konia na grzbiecie, wierzgającego w toni wody, a nas z plecakami płynących zaraz za nim. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Dalej drapaliśmy się na przełęcz Chkhutnieri(Czchutnieri) i dodatkowo zdobyliśmy szczyt Chkhutnieri- nasz pierwszy 3 tysięcznik! Reszta trasy to stromo w dół przez Iprali, w kierunku Usghuli.
Comments
Post a Comment