Karaiby katamaranem cz.1

Ahoj! Z dużym opóźnieniem, ale udało się wreszcie zmontować materiał ;) W trakcie płynięcia nie dało się nic pisać, a później nie było za bardzo czasu... zresztą poczytajcie.  


No i popłynęliśmy. Postanowienie po Cykladach, że raz i nigdy więcej przegrało z hasłem „Karaiby”. W końcu nie było tak źle, tylko raz mnie wywlekło na lewą stronę, tam wiało, lało i było zimno, Karaiby to co innego! Przylecieliśmy-cieplutko, przyjemnie, żyć nie umierać, prognozy bardzo dobre. 


Z dziennika pokładowego.

Plan był ambitny- pierwszego dnia na St Lucie, następnego jak najdalej na pd, na Grenadyny. Niestety nie było tak pięknie.

Wypłynęliśmy bardzo późno, bo wszelkie odprawy, odbiory łajby i inne takie zajęły cały dzień. Żeby chociaż trochę ruszyć z miejsca wypłynęliśmy na nocleg na pd wyspy, ale najpierw... najpierw to utknęliśmy na rafie na wyjściu z Le Marin. Nie żeby na mapie jej nie było, żeby po drodze z dwóch łódek nie krzyczeli „be careful”, żebyśmy pomiaru głębokości nie mieli... Nie nie, to wszystko było. No ale utknęliśmy, łajbę nieco zarysowaliśmy od spodu, mamy nadzieję, że ułamana lewa śruba to nie my. Dotarliśmy na nocleg na południu wyspy.


Okazało się, że buja strasznie, duże fale, duży wiatr, a że stanęliśmy na kotwicy i w pobliżu inny katamaran niepokojąco zmieniał swoje położenie (też na kotwicy), ustaliliśmy wachty nocne. Mnie zemdliło w trakcie rejsu tak, że postanowiłam nie schodzić niżej niż kokpit i spałam właśnie tam. Ustaliliśmy wczesną pobudkę, żeby nadrobić ten stracony dzień i dopłynąć jak najdalej, na ile warunki pozwolą. W nocy ulewa taka przyszła, że wszystkich na równe nogi postawiła, żeby pozamykać wszelkie otwory jachtowe. Coś tam napadało, coś tam przeciekło. Załoga cała karnie o 7 na nogach, śniadanie wciągnęliśmy i szybko wypłynęliśmy. Prawie. 

Prawy silnik nie działa. Na noc w zatokę wchodziliśmy na silnikach, więc to już nie nasza sprawka. Chłopaki posprawdzali wszystko co się dało, ni dudu, nie odpala. Trzeba dzwonić do czarteru. Ekipa czarterowa kazała nam się cofnąć do zatoczki z mariną, na szczęście nie do portu naszego wyjścia, za to w połowie do tej pory przepłyniętego dystansu. Co zrobić...cofamy się(na jednym silniku). Panowie dobrze wiedzieli w czym problem, te silniki tak mają, naprawiali miesiąc temu. Ekstra, miło nam to słyszeć, widocznie nazwa ma znaczenie- bo płyniemy na Kupie. Ewentualnie jak kto woli - Kupą. Serio, tak się nazywa nasz katamaran. Tak czy siak śmierdząca to sprawa, ale pocieszamy się, że nie utonie i nikt jej nie ruszy. 


Stracone pół dnia. Trudno, płyniemy na St Lucie, nie ma bata, musimy zdążyć przed zmrokiem- do 18. No to się zaczęło. Fale 4 metry, jakoś chłodnawo, dużo chmur, coś tam kapie z góry. Ale te fale! Część męska załogi bez problemów, na pokładzie. Część damska załogi w mesie lub kajucie walcząca o przetrwanie. Ja byłam chyba najsłabszym ogniwem, przynajmniej tego dnia. Dwa razy witałam się z Neptunem, hołd mu oddając w szelkach przypięta, bo jednak ofiar z ludzi nikt nie zamierzał składać. 

Uff, dopłynęliśmy, stanęliśmy na bojce. Wszelkie biura odpraw już pozamykane. Może uda się bez odprawy, bo nie zamierzamy tu zostawać, tylko ciśniemy na St Vincenta i Grenadyny. 

Udało się, zasuwamy dalej, kolejne 8-10h płynięcia. Niestety znów przelot długi i męczący, a dodatkowo iście karaibska pogoda- lało, wiało, a czasami paliło niemiłosiernie. 


Po dopłynięciu na St Vincent pojawiły się „majfrendy” (od „hello my friend”) które wyciągały kasę za cokolwiek- cumowanie, owoce z łodzi, ale też za wyrzucenie śmieci, oprowadzanie i dłubanie w nosie. Zrobiliśmy spacer do wodospadu, chyba jedna z większych atrakcji tutaj, bo ze stolycy wyspy ludzi busami przywozili. Można było się pod nim ochlapać. Chałupki różne- przy plaży rudery okrutne, dalej we wsi całkiem przyjemne dla oka. Niestety ktoś musiał zostać na łajbie bo majfrendy nie wzbudzały zaufania, a prędzej podejrzenia. Zaoferował się Gab, no i przechadzka po wyspie go ominęła, a przy okazji opalił się w paski jak zebra, bo sam się smarował :) 


Comments