Kraina Lodu i Ognia cz.5

Miało być więcej chodzenia, mniej jeżdżenia, a wyszło odwrotnie. Zrezygnowaliśmy z 3 dniowego szlaku, bo w prognozach 3 dni deszczu. 

Szkoda. Trudno, jedziemy zapychać czas pomniejszymi punktami z przewodnika. Na noc zlądowaliśmy w bardzo dziwnym hotelu. Całkowicie bezobsługowym. Jak wyjęty z horroru. Przyjeżdżamy- pusto, żadnego samochodu na parkingu, drzwi otwarte. Lada pusta, półki na klucze puste(kod do drzwi na email wysyłany).Długi korytarz. I jeszcze wieczorem telefon na recepcji dzwonił co jakiś czas...na wszelki wypadek nie odbieraliśmy, bo aż się prosiło żeby w nim usłyszeć "You will die!". Creepy place! 



Rano piękna pogoda, ale...okazało się, że złapaliśmy gumę. Prawe tylne koło-flak. Słońce jak na złość piękne, gorąco. A my kiblujemy przy samochodzie w oczekiwaniu na mechanika, później na wieści o oponach...Kosztowało nas to pół dnia straty czasu i konieczność zmiany planów, bo nowe opony dostarczone następnego dnia rano.  Na szczęście wypożyczalnia ma nam zwrócić kasę, bo to nie z naszej winy. 

Pojechaliśmy w zachodnie fiordy i tu zdecydowanie ciekawsza linia brzegowa niż na wschodnich. Bardziej zróżnicowana, wysepki, mniejsze i większe góry, laguny z jasnym piaskiem i krajobraz zmieniający się nieprawdopodobnie. Tylko deszcz i bardzo nisko wiszące chmury uciążliwie utrudniały nam podziwianie krajobrazów. Pojechaliśmy też oglądać Maskonury (Puffins)- droga masakra: 5h w jedną,5h w drugą, miejscami szutrowa, zakręty, skarpy, wąska. Umęczyliśmy się strasznie, poza kierowcą-on jak skowronek ;) taaa...niestety, Gab umordowany okrutnie...ale udało się! Obejrzeliśmy Puffiny siedzące na gniazdach niemal na wyciągnięcie ręki! Bardzo ładne ptaszyny. Dodatkowo ptactwa wszelkiego innego rodzaju ilości ogromne, więc i zapach jak ze starego, zapuszczonego zoo... Piękne klify przy okazji, tylko w deszczu. 

Obserwacje z trasy: niektóre owce wyglądają jak kozy. Może dlatego, że są łaciate, może dlatego, że czasem ta wełna bardziej jak włosy wygląda. Są tu też łabędzie, które się pasą na łące. Takie łabędzio- gęsi, bo nieco przykurczone w porównaniu z naszymi. 

Następnego dnia rano, nie uwierzycie- tym razem prawa przednia opona flak! Samochód w stylu "nie daj się". Błędami walił od samego początku, ale powiedzieli, że "amerykańskie samochody takie wrażliwe czujniki mają" i że mamy się nie przejmować "check engine","check 4x4 wheel system" etc. Jechaliśmy od kompresora do kompresora, z założeniem, że trudno, opona musi dociągnąć te 2 dni. Nie dociągnęła. Skończyło się łataniem opony na nasz koszt. Druga samochodowa przypadłość kosztowała nas też kolejną zmianę planów. Miał być masyw Esja, były outlety. Blue Lagoon, za miliony monet, które nawet chcieliśmy na to wydać, okazało się być zabookowane na parę dni do przodu na twardo. Nic straconego, naturalne źródła lepsze, a przynajmniej tak sobie wmawiamy :) 

W związku z brakiem czegokolwiek innego do roboty poszukaliśmy nowych doznań kulinarnych i...jedliśmy stek z wieloryba. Smakował jak stek z krowy, widać że to ssak, a nie ryba. Bardzo smaczny. Próbowaliśmy też dziwnie wyglądających ryb -wolf fish i blueling. Pora wracać. 

Gab określił Islandię jako kraj dla koneserów (szczególnie w wersji z namiotem), natomiast byli też więksi hardcorowcy- zasuwający na rowerach, z sakwami, w deszczu, pod górę. Na pewno warto mieć dobre, nieprzemakalne, ciepłe ciuchy i ciepłe śpiwory, dobry samochód 4x4, jeżeli chce się zjechać gdziekolwiek poza drogę nr 1 i dużo cierpliwości... Poza tym trzeba przyzwyczaić się do wszechobecnego zapachu zgniłych jajek, bo w wielu hotelach, hostelach i campingach ewidentnie ciepła woda zaciągana jest z gorących źródeł. 

Zdecydowanie przydałoby się  więcej trekingów zrealizować, ale i tak było pięknie :)


Comments