Pożegnanie z Kanadą i pociąg do Seattle

Nie będę Was dłużej zamęczać, to ostatnie wypociny z tej wyprawy.

Canmore wygląda jakby wszystko było makietą- odmalowane i śliczniutkie, a domki takie drewniane jak dla lalek. Była tu kręcona Zjawa z DiCaprio. Banff podobało nam się bardziej, ale oba miasta mają świetną właściwość- na końcu każdej ulicy widać górę! Pozostaną nam też w pamięci nieprawdopodobne kolory jezior polodowcowych- całkiem jakby ktoś farbki dodał, tu więcej niebieskiej, tam więcej zielonej. Wygląd wręcz nienaturalny, szczególnie jak jest szaro i leje. 

Wiemy też na przyszłość (TAK, zamierzamy tu jeszcze wrócić!), że lepiej wybrać się w sierpniu. O nie, nie ma pewności, że lać nie będzie, ale i tak większe prawdopodobieństwo na lepszą pogodę. 

Ze zwierzyny widzieliśmy świstaki(totalna olewka na ludzi-chcę zostać świstakiem!), karibu i jelenie. Niestety grizzli nigdzie nie spotkaliśmy :( Ewa poradziła, żebyśmy poszli do lasu o 4 rano z łososiem i nie brali aparatu, bo i tak wrażenia będą niepowtarzalne...nie skorzystaliśmy ;) w Vancouver klimat łagodniejszy, więc nawet i palmy rosną (przy -3C chcą szkoły zamykać ;)) i las deszczowy, ale w Skalistych roślinność inna, podobna jak w Polsce i wysokogórska. Prym wiodą świerki, sosny, brzozy i topole. Dziwią tylko kwitnące koniczyny i dmuchawce w zestawieniu ze śnieżycą...ech Kanada-nie ważna pora roku, na zmianę słońce i deszcz i grad i śnieg pada ;) 

Nocowaliśmy po drodze w rejonie kanadyjskiej pustyni i tu podobno rzadko pada, jest bardzo ciepło, jest to region wszelkich sadów i winnic. Pas tej pustyni ciągnie się od Meksyku, przez USA i kończy właśnie w Kanadzie (ale nie jest to pustynia typu nieogarnianej kuwety). Jeżeli ktoś poszukuje ciepła w Kanadzie, to tam-czyli okolice Osoyoos-Kelowna, tylko najlepiej wybrać miejsce nad jeziorem, z dala od miasta. Chętnie zostałabym dłużej, żeby wybrać się szlakiem tym razem winnic...tak, z pewnością byłoby wesoło! 

Ewa pisała, że Raincouver, a tu zostaliśmy przywitani na powrót słońcem! Ewidentnie to miasto nas polubiło! Ewa nas zgarnęła jak oddaliśmy samochód i jeszcze zostaliśmy obwiezieni dodatkowo po mieście, zjedliśmy na Granville Island, zobaczyliśmy Gassy Jacka, zegar buchający parą, China Town i dopiero Ewa zawiozła nas pod stację na pociąg do Seattle. Złota kobieta! My to mamy farta do poznawania ludzi! 

Pociąg sam w sobie był ciekawym przeżyciem, bo nadawanie bagażu, przejście przez security check i imigracja podobnie jak na lotnisku, tylko jakaś taka uboga. Pociąg pomiędzy ogrodzeniem jakby w więzieniu. Bilety jak za króla ćwieczka-mieliśmy online, pan zeskanował i wręczył nam świstek papieru, napisał na nim coś, przykleił naklejki z numerami siedzeń i to były obecnie obowiązujące poświadczenia podróży. Podróż bardzo wygodna, zdecydowanie większa wygoda niż w samolocie, tylko nie przynoszą jedzenia i picia. Na granicy jeszcze raz paszporty i obwąchanie przez pieska. Widoki piękne, bo cały czas wzdłuż oceanu i trafił nam się zachód słońca :) 

Comments