Gruzja-Tuszetia cz.3

Następnego dnia osiągnęliśmy granicę naszych możliwości. 


Wyszło 18km człapania przez przełęcz z 2300 na 3500, z sumarycznym przewyższeniem dużo większym, bo mieliśmy spore drapanie się z późniejszym schodzeniem do poziomu rzeki. Przechodziliśmy przez rzekę taką za kolana, bo chodź było w przewodniku coś o moście, to jednak żadnego nie było, może go zmyło. Italiano (ci co wcześniej) towarzyszyli nam od przejścia przez rzekę, choć raczej towarzyszyli naszym harpaganom na przodzie niż nam, ale na obozowisku za przełęczą byliśmy razem i do samej Shatili też. Bardzo sympatyczna para, choć nie to co nasi 😜 😈 Przeprawa podobnie jak na Islandii -ból nóg z zimna. Dalej już tylko pod górę no i to był dla nas hardcore. Plecaki zdecydowanie za ciężkie, nabraliśmy zbyt dużo jedzenia- że niby lepiej mieć więcej, że na wszelki wypadek, ale przesadziliśmy i teraz dźwigamy te kilogramy jak na wypadek wojny z ruskimi. Dotarcie na przełęcz było wybawieniem i na resztkach siły woli, bo z ciał zrobiły się nam roboty. Daliśmy radę...

Noc była cholernie zimna, chociaż co się dziwić na wysokości 3000m. Gab uznał, że „przecież jest ok” tyle, że po raz pierwszy na tej trasie siedział w kurtce puchowej w śpiworze. 

Od rana lampa na całego, którą zresztą proroczo zapowiedział Zbyszek. Patrząc z Gabem rano na przełęcz dziwiliśmy się, że przeszliśmy to na raz. Na ostatni dzień trekkingu zostało nam 20km do Shatili, ale głównie w dół lub po płaskim.

Droga do Shatili częściowo wykańczająca, szczególnie zejście spod border guards office do rzeki (kolejnego, sprawdzali papiery, dostaliśmy z Gabem pozwolenie na trekking do Stepantzmindy). Widoki nadal piękne, w tle, z ośnieżonym szczytem najwyższa góra Tuszeti-Tebulos(4493).

Dalej był ciekawy fragment przechodzenia przez rzekę „mostkami” z brzózek. Załączam fotę. Brzoza rules, że tak niepolityczynie się wyrażę ;) 


Reszta trasy bez szału, widoki (cudowne!) były wcześniej, deptamy drogą samochodową z Mutso do Shatili. 


Shatili jest miastem- twierdzą, połączona podziemnymi korytarzami, wygląda mrocznie i majestatycznie, czad! Chłopaki wdrapali się wyżej i zorganizowali całej naszej 6 noclegi z jedzeniem w niesamowitym miejscu- w części twierdzy. Jaki klimat! Kosmos po prostu! A jaką kolację dostaliśmy! Pycha! I nie żebyśmy byli wygłodzeni i cieszyli się z odmiany po liofilach (choć to też), po prostu było pyszne i objedliśmy się po brzegi.

Gorzej z wyjazdem z Shatili, bo łatwiej było przejść z Omalo do Shatili niż się z niej wydostać. Marszrutka 2x w tygodniu, więc trzeba sobie organizować transport samemu. Okazało się, że jedna „taksa” odpada, bo samochód sie popsuł. Trudno, będzie trzeba szukać po wiosce. Wszyscy mięliśmy nieco inne wyobrażenie tego jako miasteczka, a to raczej wioseczka 3 domy na krzyż + twierdza. Chłopaki ogarnęli podwózkę na całą 6 na pace pickup’a. Podejrzewam, że wszyscy chcieliby jechać na pace, ale nie było nam dane, bo umówiony gość sobie pojechał z kimś innym. Nadal lampa na całego, utknęliśmy w Shatili. Cóż zrobić? Idziemy na piwo :) 

Dobrze zrobiliśmy, bo wnuczki właścicieli Cafe/ Guest House Twins robiąc za tłumacza pomiędzy nami, a właścicielami załatwiły nam transport, który przyjechał po nas z Tibilisi. Kosztował krocie, bo 100 Gel od głowy, ale dalibyśmy każde pieniądze, żeby się wydostać. No i musieliśmy czekać ponad 4h, ale było zimne piwo i chaczapuri, więc przez 3h nikt nie narzekał :) Przygód ciąg dalszy- ciężkie roboty na trasie. Postój 30 min, aż kopara odkopie i spychacz przejedzie i tak dwa razy. Nasz driver opowiadał, że tu autostradę do Shatili budują, że za 2 lata ma być skończona. Zgodnie uznaliśmy, że nie ma szans-bajka w stylu „tu na razie jest ściernisko(...)”. A droga obezwładniająco przepiękna, bo przedzieraliśmy się przez niesamowite połacie Kaukazu, natomiast bardziej męcząca niż „Droga Śmierci” i wcale nie lepsza. Całe szczęście, że pickup nie wypalił...

Do Roshki z Shatili kawał drogi i chyba łatwiej zorganizować transport z Tbilisi, bo w Shatili mieliśmy farta, ale można utknąć.  

Do Tblisi dotarliśmy ok 21. Jak na załatwianie transportu od 9 rano to gorsza statystyka niż nasze piesze przejścia. Lepiej mieć nieco zapasu czasu na wydostanie się, bo to jednak koniec(gruzińskiego)świata.

A no właśnie- zakończyliśmy na tym nasz trekking, choć mieliśmy iść jeszcze 3 dni do Stepantzmindy. Daliśmy sobie tak w kość, że dalsza część byłaby już na siłę, jak widać dojazd do Roshki byłby problemem, a w przewodniku informacja, że do Juty przyjeżdża sporo turystów, bo są tam dowożeni samochodami-już całkowicie postawiła kreskę na tym pomyśle. 

Podsumowując trekking: 75km, 3,5 dnia, najniższy punkt 1360m, najwyższy 3413m, sumaryczne przewyższenia w górę 2948m, w dół 3578m. Na całej trasie jest mnóstwo strumieni, nie trzeba się martwić o wodę. Piliśmy prosto ze strumienia bez przegotowywania, nikomu nic się działo. Jest gdzie zjeść i zrobić zakupy- w Omalo, Dartlo i Parsmie. W Girevi nie wiemy, bo obeszliśmy bokiem, wiocha paskudna. Dalej trzeba mieć własne żarcie, ale to na 2 dni. W cholerę barszczu sosnowskiego, warto być przygotowanym, moje kostki i oko opuchnięte  trzymało się przez 3 dni pomimo łykania tabletek, picia wapna i smarowania. Pewnie byłoby gorzej bez tego. Do tego gzy tną, ale żadnych komarów nie ma, więc nie ma sensu brać mugi. Mieliśmy farta z pogodą, bo od Omalo do Shatili słońce grzało na maksa, czasem trochę chmur na odetchnięcie i tyle. W nocy temperatura spadała dość mocno, warto mieć puchowe śpiwory. 

Zdecydowanie polecamy ten trekking! Można rozbić na więcej dni, to my lecieliśmy jak dziki w las wypuszczone.  Teraz jesteśmy w Tblisi, relaksik i obczajanie „co by tu jeszcze” 😏

Comments