Hawaje dogrywka


W związku z tym, że czeka nas 6 godzin koczowania na lotnisku w stylu "jak w Radomiu"cytując Gaba, to prawdopodobnie będzie to wypracowanie...

Zakończyliśmy nasz ultra luksusowy pobyt styrani, zmęczeni, brudni- czyli po swojemu. Spaliśmy z robakami, z mrówkami podzieliliśmy się śniadaniem (cóż, postawiły nas przed faktem dokonanym), piliśmy whisky przy ognisku z Amerykanami (dostaliśmy żeby się rozgrzać, bo wieczor chłodny), przyglądaliśmy się próbom łapania krewetek w rzece (może dziurawa siatka była przyczyną niepowodzenia?) i podziwialiśmy najpiękniej rozgwieżdżone niebo jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Ale może po kolei :)


Ze względu na rewelacyjne wyniki w pracy, Gab został wysłany na tygodniowy pobyt na Hawajach, wraz z osobą towarzyszącą (i oczywiście całym tłumem innych takich "pracowników roku"). Jeszcze w hotelu byliśmy na super raftingu, czyli rejs po oceanie na pontonach, które de facto skakały po falach- mega przejażdżka, momentami jak roller coaster! Dopłynęliśmy do zatoki gdzie mieliśmy godzinę na snurkowanie- super, bo woda wręcz niewyobrażalnie czysta. Rybek mnóstwo, rafa ciekawa, mam filmy i zdjęcia podwodne. 

Była też wielka gala dla zwycięzców, pod krawatem i w garniakach, a damy (albo nie damy) w sukniach koktajlowo-wieczorowych.  Bardzo fajnie zorganizowana, pyszne jedzenie oparte znów na homarach/krewetkach/rybach (tak Emi, chodziłabyś głodna), zdjęcia pamiątkowe i krótkie przemówienie. Do tego poszaleliśmy na parkiecie, ale niestety szybko zakończyli. Kolejnego dnia był jeszcze całkiem fajny koncert jakiegoś super znanego zespołu amerykańskiego, którego my, ignoranci z Polski, nie znaliśmy, ale na youtube poszukamy ;) 

Codziennie wieczorem podczas tych zorganizowanych atrakcji obsługa przynosiła nam prezenty do pokoju, wiec codziennie wracając zastawaliśmy nowe gadżety. Żółwiom naprzyglądaliśmy się pod dostatkiem, bo okazało się, że na plaży niedaleko hotelu jest ich sporo. 


Bardzo relaksująco i luksusowo spędziliśmy te "Hawaje jak z filmu". I super! Tego było nam trzeba, Gab zasłużył, ja przy okazji skorzystałam :) sami byśmy do takiego resortu nie pojechali, wielka odmiana dla nas. 

Wszystko co dobre szybko się kończy (choć już leżaki w tyłek nas uwierały i nosiło nas w prawo i w lewo po okolicy), więc ostatniego dnia pobudka o 4, o 6:00 samochód odstawiony na parking i 6:30 start przez dolinę Waipio do Waimanu. Szlak wyglada tak, ze zaczyna się na szczycie, zboczem schodzi się do pierwszej doliny- Waipio, trzeba przejść rzekę, wdrapać się na przeciwległe zbocze, zejść z drugiej strony w dolinę Waimanu, przekroczyć kolejną rzekę i tam czeka nas upragniony cel podróży, "campsite", Gab podpowiada ze chyba "biwakownia" po polsku najbardziej odpowiada ;) bo polem namiotowym to ciężko nazwać. 

W jedna stronę 16 km, nocleg i 16km z powrotem. Spoko, luz, co to dla nas. To tak teoretycznie. 

Pierwsze zejście-spoko, utwardzone, strome, ale szybko w dół. Pierwsza rzeka-spoko, duuużo niższy poziom niż poprzednim razem, nawet spodenek nie zmoczyliśmy. Pierwsze podejście pod szczyt-tu się zaczęło ciekawie robić, ale byliśmy przygotowani że tu będzie najgorzej. Gorzej, że tu nie było najgorzej... Uwidziałam sobie, że jak podejdziemy pod tą górę, to po drugiej stronie zejdziemy w podobny sposób i już jesteśmy w dolinie. Nawet myślałam sobie, jak osiągnęliśmy szczyt, ale z nas "miszcze", tak szybko poszło, teraz już z górki. Oj, jak bardzo się myliłam... Okazało się, że to wzniesienie jest "na szczycie" poryte przez 13 strumieni (9 było płynących, reszta podejrzewam-jak pada) co oznaczało, że tworzyły one doliny do których trzeba było zejść, żeby przejść strumien, znów wejść i znów zejść do kolejnego. I tak góra-dół, góra-dół, przewyższenia różne, ze 3 ok 200m i reszta pewnie po 100 lub mniej, ale te 13 razy. Zdecydowanie spacer po Mazowszu to to nie był. Liczyłam te cholerne strumienie z nadzieją, że jednak źle liczyłam i kolejny będzie ostatnim. 


Ale w końcu oczom naszym ukazał się -nie, nie las, a bliźniacza góra do tej przez którą się przedzieraliśmy, a to oznaczało, że dotarliśmy do zbocza! Wstępna euforia okazała się jednak przedwczesna, bo zejście było masakryczne. Dużo bardziej strome niż podejście, kiepski szlak i najgorszy był kawałek gliniasty z kamolami, przykryty suchymi liśćmi palm. Wizja zjeżdżania na dupie, ewentualnie na żółwika z plecakiem nie bardzo nam odpowiadała. Co zrobić? Styl gejszy i tuptamy. W ten sposób trwało to niemiłosiernie długo, wiec w wyobrażeniach góra urosła nam dwukrotnie. Ale dotarli! Uff, nareszcie... Jest rzeka, ale najpierw trzeba uspokoić kolana, bo na galaretach nie damy rady. Na szczęście poszło gładko, była lina, poziom niski- trochę dupa zamokła (tylko moja, bo niższe zawieszenie) i jeszcze pol dnia mieliśmy na rozbicie, jedzenie i odpoczynek. Miejsce do kampowania spoko, tylko ktoś miał fantazję z określaniem ilości miejsca na wydzielonych częściach. Nasza część była zajęta, więc rozbiliśmy się w innym, równie dobrym miejscu, z widokiem na cudowną zieloną dolinę, nie da się jej opisać, zobaczycie zdjęcia. 

Miejsce świetne-dzicz, głusza, ciemnica i poza szumem oceanu w nocy nic nie słychać. A niebo nocą...ach niebo nocą...nie widziałam jeszcze tylu gwiazd! Wielkiego wozu nie mogliśmy znaleźć i nie wiemy czy dlatego, że nie było go jeszcze na niebie, czy dlatego ze było za dużo innych gwiazd dookoła i zginął nam w tym tłumie.  I co? Nooo to, że nareszcie użyliśmy namiotu, bo ostatnio się tylko przeleciał :) jest rewelacyjny! I tym razem pogodę mieliśmy rewelacyjną, nawet kropla deszczu nie spadła!


Poza nami były chyba 2 pary, 2 chłopaków, 1 lokalny hawajski Amerykanin i 4 studentów, wiec tłok można powiedzieć ;) , na szczęście rozstawiło się wszystko wzdłuż plaży, wiec można było nadal podziwiać dzicz i głuszę, a przy ognisku było z kim pogadać. 


Powrót okazał się czasowo taki sam, a mieliśmy więcej pod górę, bo tym razem start w dolinie. Rano prawie pobiliśmy się o butelkę wody, bo chciałam odciążyć Gabrysia (mial dużo większy plecak) i zabrać całą wodę do siebie, a on nie chciał mi oddać. W związku z tym, że jednak miał za ciężki, to w drodze w dół do drugiej doliny zrobiliśmy zamianę plecaków, bo Gabrysiowe mięśnie w prawej nodze nie wytrzymały. Reszta poszła dobrze, ale z dużym wysiłkiem. 

Jak ostatecznie zlądowaliśmy w pokoju, poruszaliśmy się jak sparaliżowani- mięśnie wysiadły, nogi się nie zginały, a schody były koszmarem do pokonania. Aaaa i nie pomyślałabym, że zupka chińska może być taka pyszna! I piwo takie zimne :) jeszcze tylko prysznic i nic więcej do szczęścia nie było nam potrzebne.

A teraz komentarz w odniesieniu do tych co nosa za resort nie wystawili- jakże ubodzy są ci, którzy nie poznali prawdziwych Hawajów! Na Big Island jest 13 stref klimatycznych-najwiecej na świecie na tak niewielkim obszarze. My to wszystko widzieliśmy! Z gęstwin dżungli przejeżdża się do stepów z kaktusami. Idąc w góry z krzaków kawy przechodzi się w las eukaliptusów, następnie w las guawy przeplatanej palmami, później w iglaki wyglądające jak gigantyczny koperek (a małe wyglądają jak gigantyczny skrzyp). Do tego czasami krajobraz śródziemnomorski, czasami jak w Irlandii- no sami powiedzcie mieszanka, wydawałoby się, niemożliwa! O zmiennej pogodzie (a w zasadzie rejonami stałej) już poprzednio opowiadaliśmy. 

Moglibyśmy tu zamieszkać. Podejrzewam, że każdy mógłby tu zamieszkać, bo wybrałby coś dla siebie z tych 13 stref, no może poza śniegiem ;) A że trafiliśmy na sezon świąteczny, to stroiki i choinki na hawajach wyglądają jak oderwane od rzeczywistości...

Comments